Po kąpieli szafarz włożył lekką szafranowożółtą szatę i udał się do Pokoju Administracyjnego. Jego ściany były wyłożone skórą i sitowiem, dlatego był pewien, że nikt nie usłyszy krzyków i będzie mógł zrobić swoje w spokoju. Bez żadnych odwiedzin, szczególnie małżonki.

Usiadł w plecionym fotelu i polecił wezwać Jongę. Tak nazywała się ruda.

Ruda przyszła, położyła się na brzuchu, a następnie uklękła. Zrobiła to z takim wyrazem twarzy, jakby klękała, po to, aby… aby na przykład nakarmić kota. A nie po to, aby okazać szacunek komuś, kto uosabiał niedosiężny majestat pana tego domu, Wielkiego Generała Tundu Embroi.

– No dobrze – powiedział szafarz zupełnie spokojnie. – Czy jesteś zadowolona z pracy w tym domu?

– Tak jest, proszę pana. Bardzo, proszę pana.

– No tak, tego się można było spodziewać – mruknął do siebie szafarz. Nie usłyszał szlochów wdzięczności, obcałowywania pantofli, niczego, czym zareagowałyby na takie pytanie inne zatrudnione tu dziewuchy. Trzcinka. A może lepka dyscyplina ciovra?

– Mam powody, żeby myśleć, że jest inaczej.

– Nie rozumiem, proszę pana.

– Mam powody, żeby myśleć, że masz to wszystko gdzieś.

– Nie rozumiem.

– To zrozum! Twoja postawa, twoja postawa nie jest odpowiednia dla takiej szumowiny, którą spotkała taka łaska! Nie widzę w tobie wdzięczności! Nie widzę w tobie uwielbienia! Nie widzę w tobie… W tobie…

Szafarzowi zabrakło słów.

– Chce mnie pan zwolnić, proszę pana? – Ruda po raz pierwszy wyglądała na poruszoną. Najwyraźniej szafarz obrał właściwą taktykę.

– Nie – uśmiechnął się dobrotliwie. – Zostaniesz tylko wychłostana. Tą oto trzcinką. – Pokazał jej narzędzie kary, wiszące na ścianie pod portretem generała. Portret jak zwykle był zakryty białą płachtą, aby niższa służba nie mogła codziennie kłaść chamskich oczu na niedosiężnym majestacie pana tego domu. Trzcinka była za to doskonale widoczna.

Kiedy szafarz odwrócił oczy od tego przyjemnego widoku, spotkała go niespodzianka. Coś spadło mu na głowę i na chwilę zatkało usta razem z nosem. Szarpnął się. Nie ulegało wątpliwości – był w worku. To znaczy, w worku była jego głowa.

– Co to! – próbował krzyknąć szafarz, ale zamiast tego zabełkotał. Ktoś z niezwykłą siłą zrzucił go z krzesła na ziemię. Ktoś na nim siedział, ktoś przystawił mu nóż do twarzy. Był to na pewno nóż, szafarz wyczuł go przez worek.

– Zamknij się – powiedział straszny, nieludzki głos.

– Będeł cichoł – zagulgotał szafarz.

– Gdzie jest pan?

– Nieł mogeł powiedzieć.

– To umrzesz.

– Nie mogeł! Nie mogeł! Majestat pana jełst niedosiełżny!

– To umrzesz – powiedział nieznany napastnik o grubym, jakby niedźwiedzim głosie. Ostrze noża przebiło worek i dotknęło policzka.

– Mówieł! Mówieł! Pan jełst dzisiaj w Czwarteł Wieżyczceł Północneł!

– Nie wierzę ci. Umrzesz.

– Mówieł prawdęł! Mówieł prawdęł! Idźcieł sami i sprawdźcieł! W górneł komnacieł! Wyłożoneł atlaseł! Tym różowym! Mówieł prawdę!!

– A i tak umrzesz.

Jonga wytarła nóż o trupa i wypluła chusteczkę. W ciągu ostatniego roku nauczyła się kilku pożytecznych rzeczy. Między innymi tego, że jej szanse rosną, kiedy zaatakowany nie jest pewien, czy to ona go zaatakowała. Mężczyźni byli gotowi walczyć z kobietą. Ale nie z nieludzkim potworem o grubym głosie.

Od dawna czekała na okazję, żeby znaleźć się z szafarzem sam na sam. Teraz kopnęła jeszcze raz zwłoki, tak aby wyrzucić z siebie drżenie i złość. Była bardzo opanowana i spokojna.

Na fartuszku pojawiło się tylko kilka małych plamek krwi.

Droga do Czwartej Wieżyczki Północnej prowadziła przez długi korytarz. Żeby go przejść, trzeba było mieć pretekst. Albo nóż.

Jonga ruszyła przed siebie. Wyszła z Pokoju Administracyjnego.

– Pan szafarz kazał, żeby mu nie przeszkadzać – powiedziała, dygając przed stojącym przy drzwiach lokajem.

– Spadaj – odparł lokaj, wyprostowany niczym lokaj.

Zbiegła po schodkach w dół i do korytarza. Na korytarzu nie było nikogo. Pierwszy załom. Nikogo. Szybko, szybko do drugiego załomu! Teraz na schody…

– Dokąd, kurwo?!

Głos należał do kobiety.

– Gdzie mój mąż?! – krzyczała tłusta baba, która wyłoniła się z okolic wejścia do piwnicy winnej. To była szafarka, w ręku trzymała brudną ścierę.

– Gdzie mój mąż?! I gdzie twój pokłon?!

Istotnie, Jonga nie ukłoniła się swojej zwierzchniczce. Ściera wylądowała na rudej głowie dziewczyny. Odruchowo pochyliła się i w ten sposób uniknęła siarczystego policzka, który tylko musnął jej włosy, jak gdyby baba chciała ją pogłaskać.

To już się kiedyś wydarzyło. Kiedyś Vendi podniósł rękę. Myślała, że ją uderzy, a on ją pogłaskał.

Zobaczyła go znowu, przez chwilę. Tylko przez jedną krótką chwilę, bo w następnej szafarka już nie chybiła. Potężny „manruvesciu”, jak nazywali tę technikę bicia wieśniacy, szarpnął głową Jongi i rzucił ją na ścianę. Kilka nowych plam krwi na fartuszku dołączyło do tych, które zostawił szafarz.

– On cię chciał wychłostać, a ty się wykupiłaś dupą, co?!

Na dziewczynę zwalił się cały ciężar szafarki. Baba rzuciła się na nią, aby drapać i szarpać za włosy. Lewa ręka Jongi była unieruchomiona. Prawa nie mogła sięgnąć do noża. Ale szamocząc się, natrafiła nią na coś innego.

– Już mi się nie kłaniasz? Myślisz, że będziesz szafarka?! Ty… Ty… Co ty… Co ty robisz, dziwko?! Wych! Wych! Wych!

Prawa ręka Jongi była pod spódnicą szafarki i dotykała tam czegoś, co prawdopodobnie było łechtaczką i to ogromną. Ogromną oraz bardzo pobudliwą.

– O wych! O wych! O wych! – krzyczała baba.

Zza załomu muru wyjrzała zaciekawiona twarz jakiegoś dziecka o wielkich czarnych oczach. Dziecko na pewno mogło zaalarmować służbę. Trzeba było coś zrobić. Jonga wykorzystała konwulsje baby, aby uwolnić lewą rękę.

Nóż. Krew. Wielkie ciało, które wije się i bulgocze, trzęsąc ogromnymi cycami pod suknią. Strach, ale też coś innego. Wielkie zadowolenie.

Vendi nie żyje. Dlaczego ma żyć coś takiego.

Kręcone włoski i wielkie czarne oczy nadal patrzyły. To był chłopczyk. Wyłonił się całkowicie zza zakrętu korytarza. Jondze zakręciło się w głowie.

– Nie bój się – poprosiła cicho. – Nic ci nie zrobię. Tylko nie krzycz. Nie bój się.

Chłopczyk nie bał się. Podszedł do martwej szafarki i kopnął ją w głowę.

Zabolało. Zabolało rudą. A nie myślała, że coś ją jeszcze zaboli.

– Dlaczego? – zapytała i nagle rozpłakała się. – Dlaczego? Brzydko zrobiłeś.

– La no me la piaz – powiedział odziany w aksamit chłopczyk. – La ga siga’ a mi baja.

„Nie lubię jej”. „Nakrzyczała na moją nianię”. Aksamitny chłopczyk mówił dialektem z południowych części Półwyspu. Dialektem mógł tutaj mówić tylko generał. I jego najbliższa rodzina.

– Zaprowadzisz mnie do tatusia? – zapytała Jonga w dialekcie.

– To nie tatuś. To pan generał.

– Ale to jest twój tatuś.

– Tak nie wolno mówić.

– I ty nigdy nie mówisz?

– Czasem w nocy, w łóżku. Jak nikt nie słyszy.

– A jak się nazywasz?

– Aldu.

– Daj mi rękę, Aldu. – Jonga złapała dłoń chłopca i dopiero po chwili zorientowała się, że upaprała ją krwią. Chyba baby.

– Tatuś… Pan generał jest tutaj – pokazał Aldu. – Pójdziesz tym korytarzem, a potem w lewo. Ale nie w prawo, bo tam są lokaje, oni nawet mnie nie wpuszczają do pana generała. Wejdziesz do pokoju, gdzie są damy mojej mamy, potem do pokoju mamy, potem do alkierza, a potem są małe drzwiczki do pokoju pana generała.

– Teraz tam nikogo nie ma?

– No nie, ale ty głupia jesteś. Przecież ci mówiłem, że tam są damy. I mama.

– Aha. To lepiej spróbuję pogadać z lokajami.

Generał Tundu Embroja spał. Od piętnastu lat jego życie na tym polegało. W jednej połowie wypełnione było snem, w drugiej połowie drzemką. A w całości koszmarami. Z krótkimi przerwami na tłuste i obfite jedzenie, które jeszcze bardziej potęgowało koszmary.