Major Hengist urodził się na Zachodnim Wybrzeżu, na wyspie Fomorie, w miasteczku Rastis. Było to bardzo piękne miasteczko, nietypowe, bo pionowe. Wykute w ścianie białego klifu, zwieszało się nad zatoką. Dom stał na domu, a pomieszczenia mieszkalne wżerały się w głąb jasnej skały.

Miejscowi byli rudzi, niewysocy i twardzi. Twardzi, ale nie zawsze pozbawieni litości. Dlatego nawet sierota mogła przeżyć dzieciństwo. Z niejednym sińcem, ale nie przymierając głodem. Część mieszkańców wyspy uwielbiała się obżerać i częstować innych. Gdy rybacy wracali z połowu, zapraszali na plażę wszystkich sąsiadów. Wielkie ośmiornice tłuczono o skały, patroszono, polewano żytnią gorzałką i podpalano. Tak usmażonymi zażerało się całe bractwo od wieczora aż do rana.

Wtedy nie wyszedł jeszcze dekret o obowiązkowym przekazywaniu wszystkich dużych mięczaków Cesarskiej Wytwórni Biczów. Wolno było jeść ośmiornice. A gorzałki nikt nie żałował, bo było jej tyle, ile tylko dusza mogła zapragnąć.

Rodzice Hengista byli oboje jasnowłosi, wysocy, cisi, niepodobni do większości mieszkańców Rastis. Hengist prawie nie pamiętał ojca. Nie chciał pamiętać.

Wykręcona do góry głowa. Sina, blada i żółta. Oczy ściśnięte i wydłużone. Huśtał się jak marionetka zawieszona na boku podróżnego pudła kuglarza. Wisiał na maszcie własnego okrętu, bo w miasteczku nie było szubienicy. A w stolicy nie było jeszcze Rombu.

Później, kiedy Hengist podrósł, jedna z sąsiadek wyjaśniła mu, że jego ojciec był strasznym przestępcą. Żeglował po morzu, ale wypływał dalej, niż to zwykle rybacy robili. Pewnego razu mieszkańcy miasta zaczęli znikać, całymi rodzinami. I zawsze działo się to, gdy ojciec Hengista wypływał na morze. Pewnego razu ludzie zaczaili się na niego, gdy wyruszał w rejs. Łodzie otoczyły statek i ludzie wdarli się na pokład. Pod pokładem znaleziono rodzinę niejakich Estelów, z częścią dobytku. Przesłuchiwani, wyznali, że ojciec obiecał im, że zawiezie ich do pustego lądu, który odkrył za morzem, gdzie władza Cesarza nie sięga.

Szerzenie pogłosek o lądzie, nad którym Cesarz nie panuje i o którym nawet nie wie, było czymś jeszcze gorszym niż bluźnierczy i szaleńczy zamysł wywiezienia tam cesarskich poddanych. Po dokładnym śledztwie powieszono ojca. Jego żona, matka małego Hengista, zniknęła bez śladu, ale nikt nie był na tyle głupi, żeby się o nią dopytywać. Diamentowy Edykt o spiskach jeszcze nie został wydany, więc oszczędzono miasteczko.

Nie oszczędzono jednak całej wyspy, na której miasteczko stało. Mniej więcej przed dziesięciu laty wyspa Fomorie została dosłownie rozebrana, kamień po kamieniu. Białe głazy przewieziono na stały ląd, gdzie zbudowano z nich Cesarskie Miasto Jednookich. Resztki wyspy rozmyły silne prądy morskie. Mieszkańców, jak innych wyspiarzy, wywieziono na Północ. Część z nich po odpowiedniej operacji chirurgicznej zasiliła szeregi mieszkańców Miasta Jednookich.

Jedynym wyraźnym wspomnieniem pułkownika Hengista z dzieciństwa było obcięcie górnej części uszu. Hengist pamiętał tylko ból i wielomiesięczne ropienie, ale nie wiedział, kto mu to zrobił i dlaczego. Być może coś ukradł, ale przecież był na to za mały. Miał nie więcej niż trzy lata.

Teraz skończył trzydzieści siedem. Ale ciągle wyglądał młodo. Na osiemnaście.

Następnego dnia Hengist otrzymał dokładne rozkazy. Miał jechać na Północ, na pogranicze Wielokłosu, na terytorium klanu Pawężników, do wioski Wostrow w dystrykcie Kivitalo.

Jego towarzyszem miał być kapłan z Cesarskiej Służby Świątynnej. Ekspert do spraw datowania starych kopii Świętego Obrazu.

Hengist stawił się u Scarpii, żeby poznać tego eksperta. I od razu coś mu się w nim nie spodobało.

Ekspert miał fiołkowoniebieskie oczy, wystające kości policzkowe, wydatne wargi i wąskie kształtne dłonie. Kiedy podał rękę Hengistowi, pochylił się w sposób niezgrabny, zbyt szybki, jak dorastający chłopiec. Zresztą, na oko miał nie więcej niż dwadzieścia lat.

Hengist nie zdradził się żadnym gestem ani miną, wyczuł jednak, że ekspert doskonale wie, co on o nim myśli.

– Pan major Hengist – powiedział pułkownik Scarpia. – A to nasz ekspert świątynny, starszy haruspik Virma.

– Starszy haruspik? – uśmiechnął się major Hengist. – Tak wysoki stopień w tak młodym wieku? Musi wykazywać się pan niezwykłą wiedzą…

– Pozory mylą – uśmiechnął się młody starszy haruspik. A w jego uśmiechu było coś obleśnego, a w każdym razie nieprzyzwoitego.

– Oj, mylą, mylą – dobrodusznie uśmiechnął się pułkownik Scarpia. – Mam na myśli wiek starszego haruspika. No i płeć. Jeszcze się nie zorientowałeś, że to dziewczyna?

Hengist poczuł ciepło w całym swoim ciele. Całe szczęście, że od dziecka nigdy się nie rumienił.

– Obawiam się – powiedział – że właśnie skompromitowałem się jako wywiadowca.

– Proszę się nie martwić – odparła starszy haruspik, uśmiechając się nadal. Ten uśmiech nie był ani obleśny, ani nieprzyzwoity. Był po prostu kobiecy. – Można powiedzieć, że mam pewien talent imitatorski – dodała.

– Coś podejrzewałem, ale… – zaczął Hengist i nagle przerwał, bo zrozumiał, na co się zanosi. – Panie pułkowniku! Wysłanie na Północ eksperta-kobiety do świątyni, nawet w przebraniu, jest bardzo niebezpiecznym krokiem. Może doprowadzić do rozruchów. Jeżeli ta hołota odkryje…

Scarpia przestał być dobroduszny. Na jego twarzy pojawiło się coś, czego Hengist wolał nie oglądać. Z takim samym wyrazem twarzy pułkownik przesłuchiwał podejrzanych.

– Czy sugerujecie, Hengist – rozległ się nieoczekiwanie ciepły, lekko chrypliwy głos starszej haruspik. – Czy sugerujecie, że północna hołota odkryje coś, czego nie odkrył cesarski wywiadowca drugiego stopnia? Czy sugerujecie, że północna hołota może w jakiś sposób przeszkodzić zamysłom wywiadu Cesarstwa?

Scarpia milczał przez bardzo długą chwilę. Hengist zdążył sobie wyobrazić różne narzędzia tortur, gdy nagle pułkownik się uśmiechnął.

– Przecież pani haruspik wygląda prawie tak samo jak ty – powiedział.

To był uśmiech, ale taki, którego Hengist wolał nie oglądać. To był uśmiech, który znaczył „mam na ciebie coś”.

– I co? Będziemy tak milczeć przez całą drogę?

Koń człapał powoli, a jego grzbiet równomiernie podskakiwał. Równomiernie pobolewało go coś po prawej stronie brzucha. Pobolewało dokładnie przy każdym podskoku. Może dlatego pobolewało, że przed wyjazdem Hengist musiał pożegnać się ze swoimi nihońskimi współpracownikami. Nihońcy lubili żegnać się hucznie.

Innym równomiernym zjawiskiem był chlupot błota pod kopytami. Droga, niegdyś brukowana, teraz wyglądała jak mały archipelag. Pomiędzy rozlewiskami czarnych kałuż sterczały nie mniej czarne, miękkie wysepki. Jechali przez wilgotną dolinę Biełej Wody. Za nimi wznosiły się mury miasta o tejże nazwie. Przed nimi szaroczarny masyw gór Kartak. Bieła Woda była najdalej położonym na północ miastem Środkowych Prowincji Cesarstwa, leżała właściwie u podnóża tego szerokiego pasma gór, które oddzielało ucywilizowane regiony Imperium od tych niezupełnie ucywilizowanych. Dlatego właśnie w Biełej Wodzie, przy miejscowej Kancelarii Wywiadu, mieściła się Kancelaria Wywiadowczych Interwencji Doraźnych w Prowincjach Północy. Umieszczenia takiej kancelarii w samych Prowincjach Północy nie zaryzykowano. Ktokolwiek jechał urzędować na Północ, bardzo szybko stawał się podatny na korupcję, dlatego Prowincje Północne należało kontrolować od zewnątrz.

– I co? Będziemy tak milczeć przez całą drogę? – spróbowała znowu pani haruspik.

Hengist dopiero niedawno został odkomenderowany do Biełej Wody. Teraz po raz pierwszy w życiu ruszał na Północ. Ale nie tylko dlatego czuł się źle. Podczas służby w Biełej Wodzie zdołał zebrać już tyle informacji o Północy, żeby wiedzieć, iż wysyłanie tam kobiety w charakterze eksperta świątynnego było czymś w rodzaju prowokacji. Najwyraźniej pułkownikowi Scarpii zależało, żeby misja się nie powiodła. Najwyraźniej nie chciał, żeby dopuszczono ich do przeznaczonej do zbadania kopii Świętego Obrazu ze świątynki w wiosce Wostrow. Być może chciał, żeby Obraz został zniszczony lub zaginął w czasie rozruchów. A jeśli tak, to na pewno nie ograniczy się do wysłania na miejsce pani haruspik Virmy. W odpowiedniej chwili pod świątynią pojawi się ślepy dziadek z czterostrunową kantelą albo inny śpiewak, który ogłosi, że świętokradcy z Południa wysłali kobietę do Obrazu. Tłum wbiegnie do świątyni, zerwie z niej ubranie i… Tego chciał pułkownik.