To wydaje się trywialne, ale kiedy nagle ujrzy się twarz kogoś, kto odszedł, przeraźliwy, instynktowny strach jest jak uderzenie prądem. Odzywa się gdzieś w trzewiach i sięga korzeniami głęboko w paleolit. To takie głupie; widziałem ducha. Ale nikomu nie życzę. To nie jest ani śmieszne, ani ciekawe. To czysta, skoncentrowana groza.

Włosy na całym ciele stanęły mi dęba, skórę ścięły igiełki szronu.

– Pomóż mu – powiedziała strasznym szeptem, który rozbrzmiewał gdzieś ze środka mojej głowy, wprawiając kości czaszki w drżenie. – Tak jak mnie pomogłeś.

Wina spadła na mnie jak kafar. Jak granitowa nagrobna płyta. Omal nie upadłem. Ale szedłem dalej – z rozpędu. Rzeczywiście. Pomogę – tak jak jej?

I wtedy postanowiłem zaufać staremu sprzedawcy zwierząt. Wiedział, co robi. A nawet jeżeli nie wiedział, to wiedziała jakaś jego część. Ta, która dała moim rękom moc rozkwitania kwiatów.

Miałem już niedaleko. Ten najbliższy wystawił przed siebie dłoń z rozstawionymi palcami. Słyszałem, że gdzieś na Wschodzie to bardzo stary znak odstraszający demony. Ruszyłem do ataku, wybijając się trójskokiem od chodnika. Nie wiem, co zamierzałem: kopnąć go w powietrzu? Stoczyć pojedynek kung – fu?

Rozsypał się nagle milionem iskier rozjarzonych jak piksele, chmurą świetlików. Coś nagle zmieniło się w powietrzu i most opustoszał, a z oddali zaczął dobiegać normalny, wieczorny szum miasta. Zupełnie jakby od chwili, kiedy wszedłem na most, cały pozostały świat znajdował się w stopklatce. Jak zatrzymany film. A teraz ruszył znowu. Istoty, widmo mojej pacjentki – mojej dziewczyny, wszystko znikło. Miałem wrażenie, że wiszę na wznak w powietrzu, z rozwianym płaszczem, zaciśniętymi pięściami. Mostem w stronę Sienkiewicza przejechał samochód, a ja runąłem twardo na betonowy chodnik. Uderzyłem o płyty prawą nogą, pośladkiem i plecami, aż mi odebrało oddech.

Rybitwa nad linami mostu przestała wisieć nieruchomo, zaczęła bić skrzydłami i odfrunęła. Szumiały samochody. Gdzieś w Śródmieściu pulsował wizg karetki.

Pozbierałem się z ziemi. Miałem rozdartą nogawkę, obtartą do krwi łydkę, stłuczony łokieć, siniaki i guza za uchem. Zważywszy, że nikt mnie nawet nie dotknął – nieźle.

Pokuśtykałem na drugą stronę rzeki.

Niedaleko. Zaraz za mostem zatrzymałem przejeżdżającą czarną, mokrą od deszczu taksówkę i kazałem się wieźć do domu.

Zwykle nie gawędzę z taksówkarzami. To nie objaw wyniosłości. Moja praca polega na rozmawianiu z obcymi ludźmi, którzy chętnie opowiadają mi o swoich najgorszych sprawach. Słyszałem naprawdę już chyba wszystko. Rozmawiałem z ludźmi, którzy zamieniali się żonami dla zabawy, a potem szaleli z zazdrości; z takimi, którzy znienacka odkrywali w sobie skłonności pedofilskie; z ludźmi, którzy byli święcie przekonani, że pochodzą z innego świata. Nie ma ani tak dzikiej, ani tak banalnej rzeczy, której bym od kogoś nie usłyszał. Więc kiedy znajduję się już w swoim prywatnym świecie i jestem w nim zwykłym przechodniem, chcę być milczącym, zadumanym nikim. Nie chcę słuchać o tym, że zamach na WTC przeprowadzili Żydzi, albo że żona zrobiła się jakaś dziwna odkąd urodziła dziecko i że to chyba naprawdę nie ta sama kobieta, nawet ubiera się, mówi i myśli jakoś inaczej, w ogóle go nie poznaje i znaczy, chyba ją podmienili w szpitalu, czyja słyszałem, że kobiety podmieniają znacznie częściej niż dzieci?

Nie.

Dlatego nie rozmawiam z taksówkarzami ani barmanami. Zamknięte.

Pozwólcie mi jechać przez pogrążone we mgle lśniące od mżawki miasto, z policzkiem przy szybie, przez ten przeklęty Ragnarok listopada, wieczny mrok i zimno. Niech sobie patrzę na ponurych, zmęczonych ludzi wracających do swoich mieszkań za rozświetlonymi na żółto oknami, gdzie gwiżdże czajnik, szczeka pies i gdacze telewizor, że mężczyźni są zbędni, bo tak wykazały badania, że bezrobocie rośnie, że tylko najlepsi będą mieli pracę, że nowy, lepszy smak i że w dzisiejszych czasach liczą się tylko procedury i że ach, moja skóra jest taka gładka, i że Polacy wciąż jeszcze… Niech patrzę, jak zamykają się w swoich grubych, kosmatych płaszczach koloru błota i myślą, że Bóg chyba oszalał, i nawet nie wiedzą, że jest w tym trochę prawdy.

Zasnąłem. Adrenalina robi swoje. Można skoncentrować się tak bardzo, że prawie nie czuje się strachu czy zdenerwowania, ale kiedy jest po wszystkim, płynie przez, żyły jak kwas, roztapia mięśnie mdlącym bólem, wprawia ręce w dygot i usypia. Nawet nie zauważyłem, jak wpadłem w jakąś gęstą galaretowatą nicość półsnu, przekonany, że przecież wcale nie śpię, tylko tak trochę mi odpoczną powieki i skądeś wypływa z tej mrocznawej, sinej magmy szara twarz obcej kobiety, która mówi, mówi i mówi, a każde słowo jest jak cios. Jak uderzenie prądem prosto w mózg.

Dlaczego no dlaczego dlaczego zawsze akurat ja czy nie ma innych którzy bardziej za co co ja takiego zrobiłam żeby właśnie mnie i za co za co mnie to przecież za to że byłam zawsze taka dobra i za to właśnie wszystkim pomagałam jak matka tylko zadzwoniła a przecież tak mnie głowa bolała a ja zawsze i teraz co a on tylko pije i się nie zajmie i dlaczego to ja właśnie musiałeś żeby ja daj żeby to się skończyło zabierz z powrotem no bo co ja teraz zrobię i jak ona mi mogła tak powiedzieć a przecież ja się zawsze tak modliłam i pieniądze zawsze a teraz właśnie mnie i dlaczego…

Mówi i mówi, jej usta w ogóle nie przestają się poruszać, słowa sypią się jak pociski jeden za drugim, jak z cekaemu. Czuję się jakbym się cofał od niej i tych słów, z których nic nie rozumiem, ale czuję, że każde jest oskarżeniem. Zupełnie jakby były kamieniami, którymi ciska w kozła ofiarnego. Wycofuję się, ale obok jest następna – młodsza, zadbana, okulary i rozmazany fioletowy makijaż, i też mówi równie chaotycznie jak tamta.

Dlaczego taka lafirynda co kim ona w ogóle jest i co to za sprawiedliwość dlaczego zawsze tak jest…

Ich głosy przenikają się jak stacje radiowe włażące na tę samą częstotliwość, plączą się bez ładu i składu nawałnicą oskarżeń; odsuwam się i słyszę trzecią, potem na to nakłada się jeszcze jakiś mężczyzna i dziecko, i młody chłopak, i starzec, to już jest hałas, zgiełk przekrzykujących się nawzajem lamentów, złorzeczeń i żądań. Słyszę ich wszystkich i każdego z osobna, jakby ich słowa nanizane jedno na drugie torowały sobie w moim mózgu osobne ścieżki.

Dlaczego znowu ja i proszę niech chociaż dostanę z tego troję już więcej tego nie zrobię przysięgam będę dobra ale niech on się o niczym nie dowie to niesprawiedliwe już będę dobry tylko proszę i daj żebym to ja zarabiała więcej a ją niech wywalą przecież to wszystko dla dzieci nie dla mnie musiałem go zabić po prostu musiałem to przez ciebie i dlaczego zawsze a on niech zdycha jak zasłużył i niech nie będzie taka smutna bo wtedy od razu się denerwuje i krzyczy że jestem taki sam jak mój ojciec żeby oni tylko głosowali i proszę to niesprawiedliwe błagam niech tak przestanie boleć wszystko zrobię ja już więcej tego nie zrobię tylko proszę dlaczego taki jesteś okrutny i nie będę więcej wierzyć jak mogłeś dlaczego to niesprawiedliwe ja…

Odsuwam się, uciekam, odjeżdżam jak obiektyw kamery. Nie mogę tego wytrzymać. Mgła rozstępuje się, rozpada na rzadkie obłoki i widzę tych wszystkich ludzi stłoczonych obok siebie, zalanych sinym światłem przedświtu. Widzę następnych i następnych. Krzyczą, mamroczą, szepcą, błagają, molestują, jeden przez drugiego, widzę ich coraz więcej. Im jestem dalej tym ich więcej – setki, tysiące, miliony stłoczonych w jedną masę. Gigantyczna, rozciągająca się po nieskończony horyzont równina wybrukowana ludzkimi głowami. Miliony par oczu wbitych we mnie i miliony poruszających się ust plujących słowami, miliardami słów prosto we mnie.

I zgiełk. Straszny, nie do wytrzymania. Rozpaczliwy.

Obudziłem się jakbym spadł na siedzenie spod sufitu. Ze wstrząsem lądowania, mokry od potu.

Za oknem przesuwały się te same ulice, spowite mgłą budynki Szkoły Rolniczej, plac z nieczynnymi straganami. Ledwo co ruszyliśmy. Spałem może dziesięć sekund, a wydawało mi się, że trwało to całe godziny. Wszystko mnie bolało. Byłem potwornie zmęczony.