W każdym razie tamtego popołudnia, siedząc w swoim gabinecie, nafaszerowany xanaxem, czekałem na swojego szczególnego pacjenta – „nosiciela zero” dziwacznej epidemii cudów. Pewnie, że się bałem. Szczerze mówiąc, umierałem ze strachu, z potnieniem rąk, mdłościami, skurczem gardła, który wywoływał męczący suchy kaszel, i dołkiem zawiązanym w ciasny węzeł. Dlatego wziąłem środek uspokajający. Wygłuszył mnie, ugasił panikę, ale nie otępił. Mogłem myśleć. Przyjąłem do wiadomości, że starszy pan, na którego czekałem, jest niebezpieczny. Zamierzałem zachowywać się bardzo ostrożnie. Szczególnie ostrożnie. Chciałem mu pomóc, pewnie, ale przede wszystkim chciałem dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. Znał odpowiedź, nawet jeżeli nie zdawał sobie z tego sprawy.

Ale nie przyszedł.

Nie lubię czekać. Na ogół organizuję wszystko tak, żeby nie musieć wprowadzać umysłu w ten szczególny, okropny tryb, kiedy nie można myśleć, nie można się na niczym skupić, wszystko wokół jest nijakie i gładkie, nie dające zaczepienia dla wyobraźni, jak pokój, w którym prowadzi się eksperymenty nad deprywacją sensoryczną.

Pokój w klinice jest właśnie taki. Białe ściany, białe okno, szara jak popiół wykładzina. Ślepa, straszna arktyczna biel. Tło.

I zegarek cykający drobniutkimi, elektronicznymi kroczkami.

Poniżej kwadransa akademickiego każdemu może się zdarzyć, nawet bez specjalnej przyczyny. Oczywiście że pamiętałem, oczywiście że mam zapisane i tak dalej. Jednak wystarczy drobny, konsekwentny spisek ciemnych sił, kiedy sprawy nie idą jak trzeba i każda okoliczność napotkana po drodze zamienia się w przeszkodę, a proste przedsięwzięcie typu „wizyta o osiemnastej” staje się Wielką Pardubicką. Przy spóźnieniu około pół godziny, wiadomo, że coś się naprawdę wydarzyło. Jakaś awaria, jakiś drut w szprychach rzeczywistości, który wykoleił kogoś na chwilę z życia. Powyżej pół godziny, najczęściej nie ma już na co czekać. Zwłaszcza, kiedy te pół godziny kosztuje tyle, co dwa bilety do kina.

Czekałem już czterdzieści minut.

Patrzyłem na swoje ręce. Zwykłe, ludzkie narzędzia, które jednak nabrały nagle dziwacznych właściwości. Co ja właściwie mogłem? Leczyć? Złożyć radio albo karabin. Ludzkie ręce. Zwyczajne. Dlaczego mogły czynić cuda?

Patrzyłem na blat biurka. Nijaki, pokryty warstwą drewna i lakieru. Tło. Pusty. Jak ściany, okno i sufit. Nic.

Czekanie. I szybki, elektroniczny szept zegarka.

Jednak nie przyszedł.

Nie można obrazić się na klienta. To nie spotkanie w interesach. Odczekać piętnaście minut, zawinąć fraka i iść do domu. „No, proszę pana – jak tak można…? To niepoważne!” Nie. To nieprofesjonalne. Mogło stać się wiele rzeczy, a ty masz trwać w tym wszystkim stały i niezmienny jak rafa. Jesteś terapeutą. Trzeba czekać.

Miałem kubek ozdobiony dziewiętnastowieczną mapą Afryki, zawierający kilka łyków wystygłej herbaty. Miałem w kieszeni marynarki zgniecioną paczkę papierosów i zapalniczkę. Miałem też w żyłach 25 mikrogramów xanaxu, wypalających chemicznym ogniem każdy niepokój, lęk czy wątpliwość. Wszystko, co mogłoby zachwiać przeciekającym okrętem mojej duszy.

Czekałem.

Mimo to nie byłem przygotowany na to, że drzwi kiedykolwiek się otworzą. Ale otworzyły się.

Tylko że ten, kto przez nie wszedł, na pewno nie był sprzedawcą zwierząt.

Nie byłem w wojsku. W czasie, kiedy kończyłem studia, nie brali do wojska studentów. Nie było pieniędzy, albo nie było czasu, albo może nie było powodu. Jednak umiem rozpoznać automat Kałasznikowa.

Zwłaszcza kiedy wylot lufy jest wymierzony w moją głowę.

Mężczyzna, który wszedł do mojego gabinetu, miał na sobie nylonowe spodnie od dresu Nike, z lampasami, rosyjską bluzę maskującą w kanciaste wzory złożone z seledynowych kwadracików na tle koloru groszku. I tę czarną, odrapaną, trzydziestokrotną śmierć w ręku.

Otworzyłem usta i niczego nie powiedziałem.

Wchodzili tu różni ludzie. Zazwyczaj po prostu nieszczęśliwi, czasami podli. A czasami, choć rzadko, naprawdę straszni. Jednak nigdy tacy jak ten. I niekoniecznie chodziło o karabin automatyczny, z którego do mnie celował i za pomocą którego mógł w półtorej sekundy zamienić mnie w rąbankę.

Po prostu jeszcze żaden nie miał ust zaszytych niedbale na okrętkę czarną, szewską dratwą.

Ani szarych rzecznych otoczaków w oczodołach tam, gdzie powinny być oczy.

Ten, kto wszedł po nim, spokojnie mógłby być uznany za księgowego.

Albo za nauczyciela matematyki.

Był niski, łysy, w grubych dwuogniskowych okularach, ubrany w wyświechtany czarny garniturek. Z teczką w ręku.

Uśmiechnął się do mnie upiornym grymasem zadowolonego celnika, który wczoraj dowiedział się o zakazie wywozu walizek. Jego lewa górna dwójka płonęła blaskiem polerowanego złota.

– Vexilla regisprodeunt inferni… - powiedział i usiadł w fotelu dla pacjentów. – Zjeżdżaj – odezwał się do dryblasa z automatem. – Rozmawiam z panem psychologiem.

Zaszyty uniósł lufę, skłonił się księgowemu głęboko i wyszedł, zamykając bez hałasu drzwi.

– Nie przyjdzie – poinformował mnie belfer życzliwie. – Nie ma na co czekać. Rozmyślił się, postanowił nie zawracać głowy, albo coś takiego. Przynajmniej nie dzisiaj. Pomyślałem więc, co tak będziecie sami siedzieli, wpadnę, pogadamy, popalimy…

– Czym mogę służyć? – zapytałem. Czasami takie automatyczne odzywki nie wymagają udziału woli, a pozwalają zyskać na czasie.

Bo, widzicie, przy lewej nodze biurka, pod szarą biurową wykładziną, znajduje się kontakt. Zwykły przycisk jak od dzwonka, ale wystarczy go nadepnąć, żeby gabinet odwiedził Rysiek i zapytał, co słychać. Rysiek pracuje w agencji ochrony „Pretoria”. Trzy lata spędził w Czerwonych Beretach i jest dużo większy niż jakikolwiek księgowy. Praca Ryśka polega na tym, żeby w gabinetach psychologów w naszej klinice zapewnić właściwą atmosferę i spokój.

– Odpowiedź na pytanie pierwsze – odezwał się księgowy. – Rysiek nie może przyjść. Jest zajęty.

Gdzieś zza drzwi dobiegał głuchy, rytmiczny łomot, przypominający trzepanie dywanu, albo odgłos kozłowania piłką. Mój gość sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął płaską tekturową paczkę papierosów z niechlujnie wydrukowanym napisem. Nad kieszenią marynarki w ukośnym rzędzie wisiało kilka orderów. Złota gwiazdka Bohatera Związku Radzieckiego, Krzyż Żelazny i inne, które nic mi nie mówiły. Zwłaszcza jeden, wyglądający jak ogromna tłusta mucha z zaśniedziałego srebra. Paskudna rzecz. Wyświechtany, emerytowany nauczyciel matematyki, który oszalał, obwiesił się blaszkami kupionymi na targu staroci i postanowił odwiedzić tego, kogo odwiedzają wszystkie cudaki w mieście. Mnie.

Doskonałe wytłumaczenie. A zombie z automatem, który wyszedł przed dwiema sekundami, był po prostu przywidzeniem. Każdy widuje takie rzeczy.

Nagle zapragnąłem, żeby był czerwiec, a ja żebym podróżował właśnie na urlop. Znowu miałem urojenia albo wizje. Zostawał mi tylko xanax, dzięki któremu krew w moich żyłach płynęła spokojnie i powoli jak olej.

Mój gość wydłubał z paczki niechlujnego, grubego papierosa i zaczął go zgniatać starannym ruchem od końca, który okazał się pustą tekturową rurką. Poświęcał tej czynności dużo uwagi i namaszczenia, okulary w topornej rogowej oprawce były grube, dwuogniskowe i powiększały mu oczy do nienaturalnych rozmiarów, przez co wyglądał jak ryba.

Po prostu siedziałem. Moja praca polega na tym, żeby tu siedzieć i rozmawiać z ludźmi. A choćby i nieludźmi.

– Odpowiedź na pytanie drugie nie będzie łatwa. Brzmi ono: „Kim jesteś?” Jeżeli odpowiem wprost, nie uwierzycie. Uznacie mnie za wariata. Dlatego przyszedłem w towarzystwie Olega. Oleg nie budzi wątpliwości. Stanowi dowód na to, kim jestem. Jestem zasłużoną nagrodą dla tych, którzy są zdeklarowanymi skurwysynami i cieszą się z tego. Upostaciowanym deszczem gówna. Wszystkimi chujozami tego świata. Jestem tyraniami złych ludzi i wiatrem w oczy. Jestem entropią, recesją i utrapieniem. Zależnie od okoliczności. Jednak dla was jestem w tej chwili wsparciem. Dlatego nie przyszedłem rozmawiać o pacjentce sprzed sześciu lat.