Zabrałem dłonie z blatu. Został na nim ślad potu w kształcie dwóch dłoni. Ślad, który znikał powoli jak stara fotografia. Jak krew rozbryźnięta na popękanym od uderzenia chodniku przed kilku laty. Stara krew. Stara wina.

Jedenaście pięter to trzydzieści metrów. Niecałe dwie sekundy strasznego, wyduszającego powietrze z płuc pędu, a potem miażdżące uderzenie zimnych, chropawych płyt betonu. Czułem je. Wszystkie te płyty leżały teraz na moim sercu.

Belfer oparł rękę ze zgniecionym papierosem o krawędź biurka i wydłubał z zewnętrznej kieszeni zapalniczkę z przerobionego naboju. W powietrzu rozszedł się niebywały smród, jakby tlących się szmat. Machnął ręką.

– Nie będziemy o tym mówili. To nieładnie spać z pacjentką. Bardzo źle. Ale cała reszta to nie była wasza wina. Nic nie mogliście zmienić. Tak ułożyły się karty. Pomówimy o czym innym.

Może się zorientowaliście, że mamy tu pewną sytuację. Nie najlepiej czuję się w tej roli. Zwykłem przesłuchiwać, grozić albo oszukiwać. Tym razem muszę radzić. I to radzić szczerze. Tak się porobiło. Dlatego mówię: uzyskaliście pewne umiejętności. Pojawiły się w wyniku spotkania z pewnym pacjentem i powinniście je wykorzystać przede wszystkim żeby go wyleczyć.

– Kto to jest?

– Już z wami rozmawiano. Ci, którzy radzili wam poprzednio, też są przerażeni. Ale nie wiedzą czy bardziej jego stanem, czy też tym, że wszystko miałoby zależeć od zwykłego człowieka. Nie ufają wam i trochę wami gardzą. Z ich punktu widzenia jesteście czymś w rodzaju psa albo szympansa. To taka sytuacja, jakby wysoko wykwalifikowana załoga elektrowni atomowej walczyła z potężną awarią i dowiedziała się, że jedynym, kto może naprawić reaktor, jest pijany włóczęga. Uważają, że jesteście niekompetentni i niebezpieczni. Już chyba wolą żeby reaktor wybuchł, niż żeby zbliżał się do niego kloszard. To dla tej bandy coś gorszego niż profanacja. A jednak tylko wy możecie sobie z tym poradzić, bo otrzymaliście dar. Teraz trzeba go wykorzystać. On jest chory. Podpowiem wam diagnozę – to rodzaj amnezji wywołanej szokiem pourazowym, wywołanym przez rodzaj poczucia winy. Wystarczy, jeżeli przywrócicie mu pamięć.

Znowu chciałem zapytać, kto to jest, ale się bałem. Poczucie że coś z samą strukturą świata jest cholernie nie w porządku, przedarło się nawet przez barykadę środków uspokajających. Podejrzenia, które lęgły mi się w głowie, były zbyt przerażające, bałem się nawet ubrać je w słowa.

– Czy ten „reaktor” wybuchnie?

Belfer rozłożył ręce.

– Nie wiem. Może. Nikt tego nie wie. Może nie, ale wtedy zostanie tak jak jest. Powiedzmy, że chcę mu pomóc. Nie ze szlachetności – nie w waszym sensie. Robię to dla mojej Firmy. Tamci schrzanili sprawę. Siedzieli i walili w portki. Próbowali przeszkadzać, kiedy ktoś próbował mu pomóc. Bo są bezmyślnymi, oportunistycznymi, zdyscyplinowanymi żołdakami. My pomogliśmy. Jesteśmy może przywiązani do odmiennych, bardziej kontrowersyjnych wartości, ale mamy swój rozum. Działamy. Tak wyglądają teraz sprawy.

Pochylił się w moją stronę i prześwidrował mnie czarnym, pustym okiem.

– Jaki jest wasz stosunek do religii?

– Nie rozumiem.

– Opium dla mas, ubrani w czarne kiecki nie umiejący śpiewać faceci puszczający śmierdzące dymy? Religia. Wieczność, sprawy ostateczne i tak dalej.

– Nie wiem. Nie jestem religijny – odpowiedziałem. Religia i ja rozstaliśmy się przed laty i zdaje się, żadne z nas tego nie zauważyło. Podobno ludzie mają gdzieś w prawym zakręcie skroniowym ośrodek odpowiedzialny za przeżycia mistyczne. Ja mam w tym miejscu czarną dziurę. Gdybym miał do wszystkiego podchodzić w kategoriach wieczności, to bym oszalał. Nie potrafię żyć z wszechpotężną Istotą większą od kosmosu, zaglądającą mi przez ramię. A zasłanianie się bezmyślnymi sloganami mam za tchórzostwo.

– Przyszedł taki moment, że trzeba będzie się nad tym zastanowić. Wierzycie w dobro i zło? Czy też uważacie, że to względne, umowne pojęcia? Co robicie, jeżeli wasz klient jest rzeczywiście zły?

– To się rzadko zdarza. Nie jestem tu po to, żeby kogokolwiek osądzać. Ale tak – widziałem już i dobro, i zło. Jeżeli nie umiem kogoś leczyć, bo uważam, że jest zły, to nie próbuję mu pomagać. Wtedy odmawiam.

– Urny wacie ręce?

– Tak. Nie jestem sędzią ani księdzem. Świat jest pełen ludzi, którzy są gotowi do osądzania i potępiania. Żeby komuś pomóc, muszę być po jego stronie. Inaczej nie nawiążemy kontaktu. To się nazywa „bezwarunkowa akceptacja”. Jeżeli nie umiem jej komuś dać, to się nie podejmuję. Tak naprawdę to się rzadko zdarza. Tutaj trafiają nieszczęśliwi, a nie źli. Ci źli mają zazwyczaj doskonałe samopoczucie.

– Musiał być chyba jakiś powód, że na was padło. Przynajmniej mam taką nadzieję. Teraz będziecie musieli wyleczyć Boga.

Zapadła cisza. On pykał swojego cuchnącego papierosa i patrzył na mnie zatroskanym okiem, a ja miałem kręgosłup z lodu.

– Powiedzmy… – Gardło odmawiało mi posłuszeństwa. Napiłem się wody. Plastikowy kubeczek potrzaskiwał w mojej dygocącej dłoni. – Powiedzmy, że to prawda. Czy to ma jakikolwiek sens. Czy mysz, gdzie tam, mysz! – Bakteria, wirus! Czy wirus może wyleczyć Einsteina?

– Tak, jeżeli Einstein mógłby stać się wirusem. Wy macie wyleczyć człowieka. Stał się człowiekiem – nie po raz pierwszy zresztą, ale i nie po raz drugi i, jak sądzę, nie po raz ostatni. Naturalnie tylko jakaś jego część stała się tym człowiekiem, ale bardzo ważna część. Bez niej jest, jakby to powiedzieć… niekompletny. Ze światem pomału zaczynają dziać się niedobre rzeczy. Pewne zasady przestają działać.

– Zasady fizyki?

– Na razie te subtelniejsze, z których słabo zdajecie sobie sprawę. Rządzące fizyką kwantową, czasem – takim na poziomie subatomowym, niektórymi kwestiami astrofizyki. Na razie to są drobne niedokładności. Bardziej widać to w materii zależnej od ludzi. Przestają działać zasady, które nie są automatyczne. Każdy to czuje. Świat robi się nienormalnie chaotyczny. Praca nie przynosi efektów. Starania nie przynoszą owoców. Szlachetność nie jest nagradzana. Podli natomiast odnoszą sukcesy i odbierają nagrody – bo po naszej stronie wszystko na razie działa.

– Chyba powinno wam to odpowiadać?

– Świat musi pozostawać w równowadze. Nie ma antyboga. Są tylko dwie strony tego samego medalu. Nie walczymy z Nim – my tylko sprzątamy śmiecie. On jest światłem, a my tylko cieniem ludzkich wyborów, a nie antyświatłem. A co będzie z cieniem, jeżeli światło przygasa?

– Ale co się właściwie stało?

– Nie wytrzymał nośnik. Jak zwykle i jak zawsze – zawiódł element ludzki. Czasy się zmieniły. Kiedyś ludzie sądzili, że wszystko jest wolą Boga, ale traktowali to z pokorą. Teraz nadał tak uważają, ale nieustannie wygrażają Mu pięściami. Wybuchnie wojna, szaleniec zostanie wybrany premierem, ktoś zachoruje, utonie dziecko – wszystko to Jego wina. Doszliście do wniosku, że jest winien wszystkiemu, co robicie, i wszystkiemu, co się wydarza. Wasze modlitwy to nieustanny handel i ultimatum. Daj to, daj tamto, bo nie będę wierzyć.

Kiedy został człowiekiem, to wszystko spadło na niego jak młot. Bóg może być obwiniany o wszystko i wytrzyma, ale białkowy mózg człowieka nie. – Pstryknął palcami. – Nie mógł być człowiekiem obwinianym o każdą egzekucję, wojnę, Holokaust, bombę atomową, globalne ocieplenie i każde chore dziecko na raz. Kilka miliardów oskarżeń na sekundę to za dużo na ludzki mózg.

– Nie mógł tego zignorować?

– Nie mógł. To są oskarżenia miotane przez jego ukochane dzieci. Nawet jeżeli są niesprawiedliwe – bolą nie do wytrzymania. No i coś pękło. Amnezja, wyparcie i tak dalej. Mechanizmy obronne – jak to u człowieka z nieznośnym poczuciem winy. Uciekł od własnej tożsamości, a teraz jest sprzedawcą zwierząt i czuje, że coś jest nie tak.

– Bóg… sprzedaje zwierzęta?

– A tak. Chodzi do kina, kupuje spodnie i kroi szarlotkę. Próbuje być człowiekiem i nie słyszeć tego wszystkiego, ale coś chyba zaczęło przeciekać.