– A czy nie jest powiedziane: „Najmniejszy ptak nie spadnie z gałęzi bez jego woli?”

Bo on wie, że ptak spadnie i wie, że nie ma sensu tego powstrzymywać, ale nie strzela do niego z procy. Wiecie, że ja nie spotkałem zbyt wielu ateistów? Są głównie tacy, co nie wierzą, bo się o coś obrazili. Cały świat się obraził. O Palestynę, AIDS, recesję, Hitlera, o to, że małżeństwo się rozpadło albo sklep zbankrutował, albo ludzie znęcają się nad zwierzętami, albo że cierpiana starość.

– Ale co ja mogę zrobić?

– To, co robicie zawsze, kiedy macie do czynienia z mechanizmami obronnymi, wyparciem i uporczywym poczuciem winy. No i jeszcze macie ten swój dar.

Teraz wasza sytuacja. Boją się was. Grożą. Chcą, żebyście do niczego się nie mieszali. Będą wam przeszkadzali, a w razie potrzeby mogą zlikwidować.

My możemy was ochronić, a po wszystkim o was zadbać. Lepiej znamy ludzi niż oni. Nasza wdzięczność może wam się przydać i teraz, i potem. Teraz możemy dać wam to, co potrzebne na tym świecie – pieniądze, powodzenie, zdrowie. Potem też warto mieć u nas przysługę.

– Dlaczego ja?

– Bo na was padło. Świat to generator losowy. Urodziliście się po to. Po to rodzili się wasi przodkowie i dlatego nie umierali bezpotomnie.

– A jeżeli odmówię?

– No, czy to nie ciekawa sytuacja? Powinienem was teraz postraszyć. Mógłbym. Moglibyśmy spowodować, że bardzo byście tego żałowali. Tymczasem my będziemy po prostu patrzyli, jak niepokalani rycerze światłości rozwieszą wasze flaki na choinkach. Zrobią to dla porządku. I higieny. Za dużo widzieliście. Zresztą, terapeuta odmówi pomocy? To ma być dobre? Tylko dlatego, że ja prosiłem o co innego? Nie macie robić niczego poza tym, czego wymaga wasze powołanie i dar. W tym rzecz. Po prostu róbcie swoje – tak jak uważacie i zgodnie ze swoimi przekonaniami. Ja w gruncie rzeczy niczego szczególnego nie chcę.

– A jeżeli on… On… sam tego nie chce?

Przecież sam prosił was o pomoc. A tamtymi już my się zajmiemy. Pracujcie – i nie upadajcie na duchu. Róbcie, co do was należy. Dostaliście dar – przecież nie od nas i nie dla zabawy. Teraz go wykorzystajcie.

Wracałem do domu z męczącym, strasznym poczuciem, że koniecznie chcę się obudzić. To jest ten moment koszmaru, kiedy groza staje się nie do wytrzymania i zazwyczaj wówczas wywalają bezpieczniki. Wypadasz z piekła jak pilot katapultowany z płonącego myśliwca i lądujesz bezpiecznie z zaschniętym gardłem wśród zmiętej, przepoconej pościeli. Tylko że czasami to nie działa. Na przykład wtedy, kiedy koszmar toczy się na jawie.

Szedłem. Do domu mam ładnych kilka kilometrów, jednak kiedy życie staje się zbyt skomplikowane – chodzę. Marsz pomaga spalać nadmiar adrenaliny, jest poza tym monotonny i ułatwia myślenie. Chodzę. To trochę pomaga. Są jednak sytuacje, kiedy nie można niczego wymyślić ani na nic poradzić. Kiedy ktoś bliski popełnia samobójstwo. Kiedy masz wyleczyć Stwórcę z amnezji. Wtedy pozostaje chodzenie. Przynajmniej stanowi namiastkę ucieczki.

Aleja nie zamierzałem uciekać. Są takie stany w umyśle człowieka, jakich normalne życie prawie nigdy nie wyzwala, więc mało kto się o nie podejrzewa. Nasz świat specjalizuje się w sytuacjach, na które nie ma rady. Człowiek pozbawiony wpływu na cokolwiek może się tylko bać.

Moi pacjenci mogli się tylko bać i czekać. Gdyby pozwolono im o cokolwiek walczyć, nie trafialiby na mój fotel, ale prawo do działania jest zarezerwowane dla nielicznych. Całej reszcie wmawia się, że walka polega na skutecznym błaganiu. O pracę, o zapłatę, o miłość, o cokolwiek. Nazywają to – cywilizacją. Jest prawo, polityka, ekonomia, zakazy, przepisy i reguły. I są ci, którym wolno poruszać się pomiędzy tymi ograniczeniami. Reszta ma pokornie czekać na czyjąś decyzję. Ot i całe życie. Tymczasem jest taki stan umysłu, kiedy idzie się z bagnetem na czołgi i to nie dlatego, że pogonili z okopów, ale dlatego, że wiemy, że tak trzeba. Dlatego że tak – suwerennie – zdecydowaliśmy.

Więc szedłem do domu w gęstych kłębach listopadowej mgły i czułem, że coś ode mnie zależy. Być może nawet – przez chwilę – zależy cały wszechświat.

Trzeba będzie zginąć. Nie znam dobrze Biblii, ale wiedziałem, że nikt, kto bodaj otarł się o tę Istotę, która podobno chwilowo potrzebowała mojej pomocy, nie żył długo i szczęśliwie. Bałem się, ale mój strach nic mnie nie obchodził. Chciałem spróbować naprawić świat i niech was wszystkich szlag. Nie byłem świętym. Byłem zwykłym człowiekiem, który nagle coś mógł. I zamierzałem z tego skorzystać.

Szedłem. Tak, jakbym szedł na te czołgi.

Kiedy wszedłem na most Grunwaldzki, mgła snuła się wokół mnie, gęsta i kłębiasta, snuła się nad smolistą rzeką, skraplała na linach. Latarnie ledwo mżyły wśród tych oparów, jakby stały głęboko pod mętną, białą wodą.

Nikt nie szedł mostem, nie jechał żaden samochód ani tramwaj. Nie było żywej duszy. Tylko ja, mrok, mgła i czarna woda w dole.

Kucali rzędem na balustradzie, piętnaście metrów nad rzeką, z przepaścią za plecami, utrzymując niezachwianą równowagę jak czarne, ptasie gargulce. Spowici w krucze prochowce, ogromni i groźni. Jeden po drugim, jak części jakiegoś mechanizmu, odwracali do mnie białe, wychudłe twarze i wstawali, prostując ramiona, wysuwając smukłe dłonie dusicieli z czarnych rękawów.

Pierwszy z nich zwinnie zeskoczył z balustrady, podeszwy grzmotnęły w chodnik, tnąc płyty pęknięciami, wokół jego kostek wzbił się obłok betonowego pyłu. Potem z takim samym głębokim, betonowym grzmotem zeskoczył następny i następny; czułem, jak nawierzchnia mostu drży za każdym razem, jak śpiewają naprężone liny, każda grubości mojej nogi.

Stali w wyciągniętym szyku, przegradzając ukośnie nawierzchnię mostu. Zagradzali mi drogę do domu. Pięciu. Każdy po trzy metry wzrostu.

Upiornie białe twarze, czarne płaszcze, ciężkie buty.

Gdyby byli po prostu przerośniętymi ludźmi, to każdy z nich mógł chwycić mnie dłonią za głowę i zgnieść ją jak jajko. Ale nie byli ludźmi. Każdy z nich mógł pewnie oddechem palić całe dywizje.

Ale stali mi na drodze do domu.

I do tego, co musiałem zrobić.

Więc szedłem na nich, tak jak kiedyś pewien człowiek szedł samotnie z gołymi rękami na czołgi jadące placem Tiananmen.

Ten stan nazywają furią wojenną. Adrenalina wykrzywiała mi twarz. Czułem, jak unosi mi górną wargę, ścina mięśnie szczęk w kamień, jak cierpną mi policzki.

Kiedyś pewni ludzie bronili się przed największą armią świata. Bronili maleńkiego, nieważnego cypla przy prowincjonalnym porcie. Walczyli wściekle i atakujący poprosili o wsparcie. Skierowano więc przeciwko obrońcom liniowy pancernik, stojący na redzie najwyżej dwieście metrów od nich. Wtedy złapali swoje jedyne, śmieszne działko przeciwczołgowe za lemiesze i odwrócili je przeciwko pancernym burtom i najeżonym potężnymi lufami barbetom tamtego okrętu.

Ani to było sensowne, ani skuteczne. Ale w niektórych – okolicznościach tak właśnie trzeba. Więc szedłem na nich.

Stali mi na drodze.

– Odejdź! – Jego krzyk był jak grzmot. Jak dźwięk bojowego rogu. Mój był wściekły, chrypliwy i zduszony, jakby już stali mi na grdyce.

– To Jego decyzja! – wrzasnąłem. – Nie macie prawa się sprzeciwiać!

Darłem się nie zwalniając kroku. Nie miałem zamiaru stanąć.

Ci z tyłu ruszyli się i rozstawili łukiem, otaczając mnie z chuligańską taktyką, tak żebym nie zdołał ich obejść lub czmychnąć jakąś szczeliną.

Szedłem jak rozjuszony odyniec, przygarbiony, z zaciśniętymi pięściami, z zębami na wierzchu, oczami jak szparki. Gdybym miał przeciwko sobie ludzi, to powybijałbym zęby jak nic.

I wtedy zobaczyłem ducha.

Stała wśród kłębów mgły, za balustradą mostu, kilkanaście metrów nad powierzchnią rzeki. Sama biała i zwiewna jak mgła, z oczami przypominającymi dziury, w których lekko mżyło fosforyczne światło. Włosy pływały wokół jej głowy jak aureola albo jakby targał nimi pęd lotu ku ziemi, na spotkanie betonu.