– Ludzie są głupi, panie Madderdin. Nie oceniajcie wszystkich po sobie. Nie sądźcie, że kierują się rozsądkiem i wybiegają myślami naprzód…

Te słowa do złudzenia przypominały przestrogę, jakiej udzielił mi przed wyjazdem Heinrich Pommel. I zapewne było w nich sporo racji. Tyle że miałem okazję poznać Griffa Fragensteina. Był bogatym kupcem, znanym z dokonywania szczęśliwych i trafionych transakcji. Tacy ludzie nie zarabiają majątku, nie wybiegając

myślami w przyszłość i nie analizując poczynań rywali. Powiedziałem to Klingbeilowi.

– Trudno się z panem nie zgodzić, panie Madderdin. Jednak nadal nie wiem, dokąd zmierza wasze rozumowanie.

– Griffo potrzebuje żywego Zachariasza. Umęczonego, upokorzonego, ba, nawet niespełna rozumu, ale mimo wszystko żywego. Po co?

– Wy mi odpowiedzcie – burknął zniecierpliwiony. – W końcu za to płacę.

Pokiwałem głową.

– I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi -odpowiedziałem słowami Pisma, mając na myśli to, że kiedy poznam prawdę, to syn Klingbeila będzie mógł się cieszyć wolnością. Kupiec zrozumiał moje słowa.

– Niech was Bóg wspomaga – rzekł.

– Panie Klingbeil, do tej pory zajmowałem się pańskim synem. Na szczęście na razie jest bezpieczny i nic mu nie grozi poza chorobą, z którą, miejmy nadzieję, sobie poradzi. Teraz muszę zająć się kimś innym. Co wiecie o siostrze Griffa?

– O Paulinie? Tu wszyscy wiedzą wszystko, panie Madderdin. I pewnie wszyscy powiedzieliby panu to samo. Uparta niczym osioł, pusta jak beczka po kiszonej kapuście. Pogardzała tymi, z których nie mogła mieć korzyści. Nikogo nie szanowała, a nogi rozkładała przed każdym, kto wpadł jej w oko.

– No to wszystko wiem. – Uśmiechnąłem się. – Jak długo wasz syn się z nią spotykał? Kochał ją?

– Kochał – odparł kupiec po długiej chwili. – Wiedział o wszystkim, ale jednak kochał.

– Zażądał wyłączności, kto wie, może też małżeństwa, ona się nie zgodziła i wtedy ją zarżnął. Hm?

– Macie bronić mego syna czy go oskarżać? – Spojrzał na mnie ponurym wzrokiem.

– Mam odnaleźć prawdę – przypomniałem mu łagodnie. – Poza tym przecież właśnie do tego się przyznał. Czyż nie?

– Przyznał! – parsknął Klingbeil. – Dobry kat zmusi przesłuchiwanego nawet, by się przyznał, że jest zielonym osłem w różowe ciapki!

– To dobre! – Zaśmiałem się z dowcipu i pomyślałem sobie, że go zapamiętam. Lecz zaraz spoważniałem: – Waszego syna nie torturowano. Wiecie przecież… Z własnej woli opowiedział wszystko i przyznał My do zabójstwa.

– Nie – rzekł kupiec wyraźnie i stanowczo. – Nigdy w to nie uwierzę.

– Zaczekam, aż oprzytomnieje, i porozmawiam z nim – powiedziałem. – Tylko nie wiem, czy to cokolwiek zmieni. Miała przyjaciół? – wróciłem do Pauliny. – Może powiernicę od sercowych spraw?

– Ona nie lubiła ludzi, panie Madderdin. – Pokręcił głową. – Nie słyszałem o nikim takim. Jedynie Griffo był z nią naprawdę blisko. Różne rzeczy ludzie gadali o tych dwojgu…

Aaaa, takie buty – mruknąłem po chwili. Kazirodztwo było grzechem i przestępstwem może mc powszechnym, ale słyszało się tu i ówdzie o rodzeństwie żyjącym jak mężowie z żonami, o ojcach rozpustnie figlujących z córkami. Nie mówiąc już o grzesznych stosunkach łączących kuzynów, czy też zabawach

ojczymów z pasierbicami lub macoch z pasierbami. W niektórych wypadkach stosunki takie karano śmiercią, w innych wystarczała chłosta połączona z publiczną pokutą. Jednak Griffo i Paulina, mający wszakże wspólnego ojca, zostaliby napiętnowani oraz powieszeni, gdyby tylko wykryto ich grzeszne sprawki. Pod warunkiem, że kazirodztwo w ich wypadku miało rzeczywiście miejsce, a nie było tylko wymysłem zawistników i oszczerców.

– Mieli tego samego ojca, prawda? Pokiwał głową.

– A matka? Gdzie jest jej matka?

– Kurwa kurwę urodziła. – Skrzywił się. – Hrabia podróżował z misją od najjaśniejszego pana do perskiego szacha. Rok go nie było i przywiózł niemowlę. Matka ponoć umarła przy połogu.

– Persyjka?

– Diabli ją tam wiedzą! Może i tak – dodał po chwili zastanowienia. – Paulina była smagła, czarnowłosa

i miała ogromne, ciemne oczy. Podobała się, bo u nas mało takich kobiet…

– Sądzicie więc, że Griffo zabił siostrę, mszcząc się za to, iż zdradziła go z waszym synem?

Pokiwał ponuro głową.

– Nie, panie Klingbeil – musiałem rozwiać jego złudzenia. – Fragenstein był wtedy na przyjęciu organizowanym przez gildię kupiecką z Mistatd. Ma kilka dziesiątków świadków. A zważywszy na fakt, iż tam przemawiał, trudno podejrzewać, że go źle zapamiętano…

– Wynajął zabójcę.

– Powierzając komuś tajemnicę, powierzacie mu własne życie – odparłem słowami przysłowia. – Nie sądzę, by był na tyle nieroztropny.

– Idźcie już sobie. – Rozdrażniony Klingbeil machnął dłonią. – Myliłem się, myśląc, że uczciwie zajmiecie się sprawą.

– Uważajcie, by nie rzec czegoś, czego byście potem żałowali. – Popatrzyłem na niego i zmieszał się.

– Darujcie – westchnął po chwili i podparł brodę na pięściach. – Sam nie wiem, co robić.

– To ja wam powiem – odrzekłem. – Postawcie przy synu zaufanego człowieka. Niech czuwa obok łoża dzień i noc. I niech to będzie ktoś, kto nie lęka się użyć broni.

– Sądzicie, że…

– Nic nie sądzę. Wiem jednak, że Bóg pomaga tym, którzy potrafią pomóc sami sobie.

* * *

Przez kolejne trzy dni nie miałem niemal nic do roboty. Odwiedzałem Zachariasza, by przyjrzeć się skutkom leczenia, i poznałem medyka z Ravensburga, kościstego, żwawego staruszka, który pochwalił zaproponowane przeze mnie metody.

– Bahdzo dobrze, bahdzo dobrze. – Poklepał mnie serdecznie po ramieniu. – Taki młody, a już ma olej w głowie.

Na ogół nie przepadam za dotykiem obcych ludzi, ale tym razem uśmiechnąłem się, gdyż w tym poufałym geście tak naprawdę wcale nie było poufałości, a tylko uznanie starszego, doświadczonego człowieka, który nie widział we mnie inkwizytora, lecz niemalże kolegę po fachu.

– Sądzicie, że przeżyje?

– Aaa, to już całkiem inna sphawa – odparł – bo z doświadczenia dobrze przecież wiemy, że nawet zastosowanie odpowiedniej kuhacji wcale nie musi pomóc pacjentowi. A tu sphawy zaszły naphawdę daleko…

Spojrzałem na tłuste larwy kłębiące się w ranie i odwróciłem wzrok.

– Ładny to on już nigdy nie będzie – mruknąłem.

– Moim zadaniem jest utrzymać go przy życiu, nie mahtwić się jego uhodą. – Machnął dłonią. – Ale co hacja, to hacja.

Zachariaszem zajmowało się również na zmianę dwóch ludzi Kłingbeila (sprawiali wrażenie tęgich chłopów, co z niejednego pieca chleb jedli) oraz służebna dziewka, widać przeszkolona w opiece nad chorymi; widziałem, jak zręcznie karmi nieprzytomnego tłustym rosołem i jak sprawnie zmienia nieludzko cuchnące bandaże.

Wreszcie czwartego dnia syn kupca odzyskał świadomość na tyle, że wiedziałem, iż będę mógł zamienić z nim kilka zdań. Kazałem wszystkim opuścić pokój.

– Pomagam twojemu ojcu, Zachariaszu – rzekłem. -Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem z Ravensburga.

– Więc już wiecie? – wyszeptał.

– Wiem – odparłem, nie mając pojęcia, o co mu chodzi. – Ale musisz mi wszystko sam opowiedzieć.

Widziałem, że chciał pokręcić głową, lecz nie miał ilość siły. Zmrużył tylko oczy.

– Zabiją… ojca, jeśli powiem…

Usłyszałem tylko dwa zdania z jego ust, a już wiedziałem, że rzecz może być naprawdę poważna. Oto po pierwsze, Zachariasz uznał, iż obecność inkwizytora nie jest niczym niezwykłym, po drugie, wyraźnie dał do zrozumienia, że do tej pory nie mówił prawdy, gdyż za tejże prawdy ujawnienie grożono śmiercią jego ojcu. Głównie interesował mnie pierwszy problem. Dlaczego młody Klingbeil uznał udział inkwizytora w śledztwie za uzasadniony?

– Nikt mu nie uczyni krzywdy – obiecałem, wyraźnie akcentując słowa. – A Paulina – dodałem – nie była tym, kim się spodziewałeś, że jest, prawda? – Strzelałem na ślepo, musiałem trafić, gdyż jego oczy się zwęziły. Zasapał ciężko, potem jęknął, widocznie rana zabolała.