– Szanowny burmistrzu i wy, zacni obywatele Kobritz – zacząłem – powinnością inkwizytora jest służyć. W pierwszej kolejności służyć Bogu, w drugiej wiernym owieczkom Pańskim. Wszak Pismo mówi wyraźnie: Religijność czysta i bez skazy wobec Boga Ojca wyraża się w opiece nad sierotami i wdowami w ich utrapieniach. Wiedzcie, że miłość Pana jest niezmierzona. To on podtrzymuje wszystkich, którzy padają, i podnosi wszystkich zgnębionych. Nas, inkwizytorów, wykorzystał jedynie jako użyteczne narzędzia w swej woli obdarowania spokojem miasta Kobritz – przerwałem na moment, by zaczerpnąć tchu, gdyż byłem nieprzyzwyczajony do długich, uroczystych przemówień. – Dlatego też nie zawstydzajcie nas podziękowaniami…
– Ależ, ależ! – zaprotestował głośno burmistrz. Uniosłem dłoń na znak, że jeszcze nie skończyłem.
– Nie zawstydzajcie nas podziękowaniami – powtórzyłem. – Inkwizytorzy są ludźmi cichymi i pokornego serca. Dziękujcie Bogu w niebiosach, który użył nas w taki sam sposób, jak rolnik używa sierpa, by zebrać szczęsny plon.
Usiadłem, a wtedy wszyscy obecni wstali i zaczęli bić brawo. Podniosłem się więc z powrotem. Wagner oklaskiwał mnie z nieco złośliwym uśmieszkiem.
– Skromność równa tylko wielkiej odwadze i wielkiemu sercu! – zawołał burmistrz z patosem, przekrzykując owacje.
– Za Kobritz! – Uniosłem kielich, bo chciałem się wreszcie napić, a nie wymieniać grzecznymi uwagami oraz szermować przemowami.
– Za Kobritz, za Kobritz – podjęli wszyscy, a potem również: za inkwizytorów, za Officjum…
Było to naprawdę miłe, gdyż, wierzcie, rzadko się zdarza, by tak szczerze i radośnie pito zdrowie inkwizytorów. My, funkcjonariusze Świętego Officjum, jesteśmy ludźmi na tyle doświadczonymi, by nie spodziewać się, iż wszyscy będą nas kochać i rozumieć. Lecz czasami nawet w naszych strapionych sercach rodzi się tęsknota za tym, by ci, którym dajemy tyle miłości, odpowiedzieli podobnym uczuciem. Niestety, zwykle rodziny heretyków lub czarownic potrafiły jawnie lub skrycie przeklinać inkwizytorów. Zamiast radować się, że święte płomienie stosu oczyszczą grzeszne dusze ich bliskich, a dojmująca męka, jakiej zaznają, pozwoli im po wiekach spędzonych w czyśćcu ujrzeć wreszcie pełne chwały oblicze Pana. A bez naszej miłości i pomocy byliby wszak potępieni na wieki! Niestety, ludzie zazwyczaj nie rozumieli, że złem nie jest chirurg, lecz zgniła tkanka, którą tenże chirurg wycina lancetem.
Mężczyzna, który podszedł do mnie, miał siwe, rzadkie włosy, krogulczy nos i małe, blisko osadzone oczy. Ubrany w czarny kaftan z bufiastymi rękawami, przypominał starego, zafrasowanego ptaka, który zaraz zacznie iskać sobie skrzydła. Ale bystremu spojrzeniu waszego uniżonego sługi nie mogło umknąć, iż na palcach tego człowieka pyszniły się pierścienie z oczkami szlachetnych kamieni, a aksamitny, wyszywany złotem kubrak musiał być wart przynajmniej tyle co niezła szkapa.
– Mistrzu Madderdin, pozwolicie na słówko? – Spodziewałem się głosu skrzeczącego lub piskliwego, bo taki pasowałby do jego fizys, tymczasem mężczyzna miał głos spokojny, niski, o miłym brzmieniu.
– Służę wam najuprzejmiej – odparłem, wstając od stołu.
Wagner z dwoma rajcami wyśpiewywali właśnie piosnkę autorstwa niezrównanego trubadura Piedra Usta ze Złota. Jak zwykle była ona co najmniej mało przyzwoita i obecne w komnacie damy udawały, że niczego nie słyszą. Co nie było łatwe, zważywszy na to, jak Wagner głośno wywrzaskiwał poszczególne zwrotki. W każdym razie na tyle był zajęty śpiewaniem, że nie zauważył nawet, iż odchodzę. Przystanęliśmy w przedsionku.
– Nazywam się Mathias Klingbeil, panie Madderdin, i jestem kupcem bławatnym z Regenwalde… – zaczął mój nowy znajomy.
– Dzień drogi od Ravensburga, nieprawdaż? – przerwałem mu.
– Może półtora – mruknął.
– Czym wam mogę służyć?
– A płeć miała jak śnieg białą, drżała, gdy ją częstowali pałą - śpiew Wagnera przebił się przez hałas i miałem wrażenie, że autorem tej piosenki nie był już Piedro.
Jednak nie usłyszeliśmy dalszego ciągu. Zerknąłem przez drzwi i zobaczyłem, że mój konfrater w chwili słabości jakże uprzejmie wstał od stołu (by nie peszyć zebranych), lecz, niestety, siły go zawiodły i złożył przetrawioną wieczerzę oraz przetrawiony napitek na kolana pewnej zacnej matrony, żony miejskiego rajcy. Potem rzygnął raz jeszcze, tym razem obryzgując ramię i głowę samego rajcy, aż wreszcie zawołał radośnie:
– Jak tam było dalej? Odwróciłem się.
– Wybaczcie, proszę – zwróciłem się w stronę mego rozmówcy. – Kontynuujcie, jeśli łaska.
– Mój syn – westchnął, jakby samo słowo „syn" napełniało go goryczą – dwa lata temu został skazany i uwięziony za zabójstwo pewnej dziewczyny. Przyrodniej siostry jednego z rajców, człowieka bogatego, zawziętego, mającego wielkie wpływy i od lat nienawidzącego mojej familii. Bóg obdarzył mnie zdolnościami handlowymi, ale pomimo że mam pieniądze, nic nie mogę uczynić, by go ratować… A wierzcie mi: próbowałem.
– Ano tak, złoty klucz nie otwiera wszystkich bram – rzekłem. – Zwłaszcza takich, które zamknięto kłódką ludzkiego gniewu.
– Dobrze powiedziane – zgodził się. – Mój syn jest niewinny. Nie wierzę, by mógł skrzywdzić tę dziewczynę. Jedyne, co mi się udało, to ocalić go od stryczka. Tyle że dziesięciu lat w dolnej wieży nikt nie przetrzyma.
Rodziny nigdy nie wierzą w zbrodnie popełnione przez swych bliskich. Tak było, jest i będzie. Mathias Klingbeil nie był w tym wypadku wyjątkiem, a to, że w jego glosie słyszałem żarliwą pewność siebie, niczego nie zmieniało. Miał jednak niewątpliwie rację co do kary w dolnej wieży. Nikt nie przetrzyma dziesięciu lat w niej spędzonych. Choroby, brud, zimno, wilgoć, głód i samotność żrą gorzej od szczurów. Widziałem wielkich, silnych, młodych mężczyzn, którzy po roku czy dwóch spędzonych w dolnej wieży wychodzili za bramy więzienia jako skurczeni, pokoślawieni starcy.
– Wielce wam współczuję, panie Klingbeil, lecz raczcie mi wyjaśnić, dlaczego właśnie do mnie zwracacie się z tym problemem? – zapytałem. – Officjum nie zajmuje się zbrodniami kryminalnymi, jeśli w grę nie wchodzą przestępstwa związane z atakiem na naszą świętą wiarę. A w tym wypadku przecież nie ma o tym mowy.
– Wiem – rzekł. – Lecz czy nie moglibyście przyjrzeć się sprawie? Jesteście człowiekiem uczonym, potraficie odsiać ziarno prawdy od plew kłamstwa…
Nie wiedziałem, czy stara się mnie zjednać, czy naprawdę tak uważa. Jednak faktycznie było, jak mówił. Inkwizytorów kształcono w trudnej sztuce badania ludzkich serc i umysłów, co w większości przypadków pozwalało na nieomylne rozpoznanie prawdy.
– Panie Klingbeil, rady miejskie i sądy niechętnie patrzą, kiedy Inkwizytorium interesuje się sprawami, które nie powinny go obchodzić. A i moi przełożeni nie byliby pewnie zachwyceni, że zamiast ścigać kacerzy, heretyków i czarownice, zajmuję się zwykłym morderstwem.
Święte Officjum nie przejmowało się gniewem, niechęcią czy utyskiwaniami nawet bogatych, ustosunkowanych mieszczan (znacznie bardziej musieliśmy się liczyć ze szlachtą, zwłaszcza tą pochodzącą z wysokich rodów), lecz zupełnie inna była sytuacja oficjalnego wysłannika Inkwizytorium, a inna inkwizytora usiłującego wtykać nos w nie swoje sprawy i zajmującego się prywatnym dochodzeniem. Sytuacja zmieniała się diametralnie, gdy inkwizytor trafiał na wyraźne ślady uprawiania czarów lub herezji. Wtedy mógł objąć władzę nad miastem w imieniu Świętej Inkwizycji. Jeśli jednak uczynił to pochopnie, nieroztropnie lub z niskich pobudek, mógł być pewien, że zostanie ze swego postępowania dokładnie rozliczony.
– Sporo zapłacę, panie Madderdin. – Klingbeil obniżył głos, chociaż w biesiadnej komnacie śpiewano tak głośno, że nikt nie byłby w stanie nas usłyszeć. – Tylko raczcie zająć się sprawą.
– Sporo? Czyli?
– Sto koron zaliczki – rzekł. – A jeżeli wyciągnięcie mojego syna z więzienia, dołożę tysiąc. No, niech będzie: półtora tysiąca.