dni nie trzeźwiałem. Zostawił mnie dopiero, jak wydałem wszystkie pieniądze. – Wnioskując z tonu mego towarzysza, najwyraźniej nie miał za złe Ritterowi, że ich przyjaźń wygasła wraz ze zniknięciem ostatniego dukata. Oznaczało to, że dramaturg musiał być naprawdę zabawnym kompanem.

* * *

Heinrich Pommel uważnie wysłuchał raportu, a potem kazał nam się zabrać za przygotowanie pisemnego sprawozdania, które miało zostać wysłane do kancelarii Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu. Zapewne po to, by w biskupich biurach myszy miały co jeść; nie sądziłem, by ktokolwiek miał czas i ochotę zajmować się zwyczajnymi raportami lokalnych oddziałów Inkwizytorium. Nasz przełożony najbardziej jednak ucieszył się ze sporej sumki, którą otrzymaliśmy od zacnych i wdzięcznych mieszczan. Wysypał monety na stół i od razu odliczył jedną czwartą. Pchnął pieniądze w naszą stronę.

– Na zdrowie, chłopaki.

Oczywiście nie zamierzał nam wyjawić, co zrobi z pozostałymi trzema częściami nagrody, i szczerze byśmy się zdziwili, gdyby to uczynił. Ale, jak już wzmiankowałem wcześniej, do Pommla nie można było mieć żalu. W siedzibie Inkwizytorium mieliśmy zawsze dobre jedzenie, pod dostatkiem wina, na czas wypłacane pensje oraz deputaty, a kiedy któryś z inkwizytorów wpakował się w finansowe kłopoty, Pommel ratował go nieoprocentowaną pożyczką.

Był mądrym człowiekiem i wiedział, że dla podwładnych lepiej być wymagającym, acz troskliwym ojcem, niż zabawiać się w liczykrupę, sknerę i zdziercę, którego postępowanie najpierw wzbudza niechęć, a potem prowadzi do spisków. I wcale nie mieliśmy mu za złe, że jego długoletnia kochanka właśnie skończyła budować piękny dom za miastem, a sam Pommel przez podstawionych ludzi dzierżawił kilka niewielkich majątków.

Byliśmy młodzi i uczyliśmy się od niego, wiedząc, że kiedy sami zostaniemy przełożonymi któregoś z lokalnych oddziałów Inkwizytorium, będziemy się starać postępować w sposób podobnie rozsądny.

Wagner zgarnął do sakiewki swoją część honorarium i wstał z krzesła, lecz ja się nie ruszyłem.

– Czy mogę prosić o chwilę rozmowy?

– Oczywiście, Mordimerze – odparł Heinrich.

Thaddeus z ociąganiem wyszedł z pokoju. Byłem pewien, że zżera go ciekawość, o czym zamierzam rozmawiać ze starszym Inkwizytorium.

– W czym mogę ci pomóc? – Pommel odwrócił na mnie wzrok, gdy za Wagnerem zamknęły się już drzwi.

Z Pommlem nie było po co wdawać się w gierki, więc wyłuszczyłem mu szczerze, czego dowiedziałem się od kupca Klingbeila.

– Ile zaproponował?

– Dwieście zaliczki i półtora tysiąca, jeśli rzecz się powiedzie – odparłem zgodnie z prawdą.

Starszy Inkwizytorium gwizdnął leciutko.

– Czego ode mnie oczekujesz, Mordimerze?

– Wystawienia glejtu nakazującego przesłuchanie Zachariasza Klingbeila.

– W celu?

– Wyjaśnienia doniesień mówiących, iż stał się ofiarą czarów. Tak przecież zeznała dwa lata temu Hanja Snithur, nieprawdaż?

Hanja Snithur była przebiegłą i wielce szkodliwą czarownicą. Spaliliśmy ją w zeszłym roku po długotrwałych badaniach, które jednak przyniosły owocny plon. W związku z nim kojący blask stosów rozświetlił na chwilę ponurą ciemność otaczającą Ravensburg.

– Czy potwierdzają to protokoły przesłuchań?

– Potwierdzą – odparłem. Sam sporządzałem protokół (pisarz porzygał się w trakcie tortur i ktoś musiał go zastąpić), więc dopisanie jednego nazwiska więcej nie mogło mi sprawić kłopotów.

– Dlaczego zabraliśmy się za to dopiero po dwóch latach?

– Błąd pisarza.

– Hmm? – Uniósł brwi.

– Kleks zamiast nazwiska. Niedbalstwo godne potępienia. Jakże ludzka, prosta omyłka. Jednak kierując się nie tak częstym w końcu imieniem Zachariasz, doszliśmy po nitce do kłębka.

– Skoro tak… – Wzruszył ramionami. – Kiedy chcesz wyruszyć?

– Pojutrze.

– Dobrze, Mordimerze. Ale uważaj! – Spojrzał na mnie z troską. – Słyszałem o Griffie Fragensteinie i niewiele dobrego da się o nim powiedzieć.

– Brzmi jak szlacheckie nazwisko.

– Bo i jest. Griffo to bękart hrabiego Fragensteina. Dziwna sprawa: hrabia uznał go i dał mu nazwisko, cesarz jednak nie przyznał szlacheckiego tytułu. Toteż Griffo zajmuje się handlem i rządzi miejską radą w Regenwalde. Jeśli rzeczywiście nienawidzi Klingbeilów, będzie bardzo niezadowolony, iż ktoś miesza się w jego sprawy.

– Nie ośmieli się… – powiedziałem.

– Nienawiść czyni z ludzi głupców – westchnął Pommel. – Jeśli jest mądry, będzie ci sprzyjał i pomagał. Przynajmniej z pozoru. Jeśli jest głupi, spróbuje cię zastraszyć, przekupić lub zabić.

Roześmiałem się.

– Kiedy w mieście ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca – zacytowałem znane powiedzonko, zaświadczające o naszej zawodowej solidarności.

– Nienawiść czyni z ludzi głupców, Mordimerze -powtórzył. – Nigdy nie daj się zwieść myśli, że twoi wrogowie będą rozumować tak samo logicznie jak ty. Czy wściekły szczur nie rzuci się na człowieka uzbrojonego w widły?

– Będę się pilnował. Dziękuję, Heinrichu – powiedziałem, wstając z krzesła.

Nie musieliśmy ustalać, jaki procent przypadnie Pommlowi z mojego honorarium. Wiedziałem, że weźmie tyle, ile będzie chciał, lecz wiedziałem też, iż zadba, bym nie poczuł się pokrzywdzony.

– Jutro wypiszę ci dokumenty. – Podniósł się, obszedł stół i zbliżył do mnie. Położył mi dłoń na ramieniu. – Wiem, kto rozprawił się z wilkołakami, wiem również, że Wagner niemal nie trzeźwiał przez te dwa tygodnie i nie był szczególnie pomocny.

– Ależ…

– Zamknij się, Mordimerze – rozkazał łagodnie. -Wiem też o tej dziwce…

W Akademii Inkwizytorium uczono nas wielu rzeczy. Również sztuki zwodniczej konwersacji. Pommel mógł mieć niemal pewność, że w ciągu dwóch tygodni skorzystaliśmy z usług dziwek, a dziwki plus zamiłowanie Wagnera do trunków i awantur równało się kłopotom. Dałbym sobie rękę odciąć, że Pommel strzelał na oślep, licząc, iż pozna prawdę dzięki reakcji waszego uniżonego sługi. Powieka mi nawet nie drgnęła. Mój przełożony odczekał chwilę i uśmiechnął się.

– Będą z ciebie ludzie, chłopcze – rzekł serdecznym łonem. -No, idź już.

Przy samych drzwiach zatrzymał mnie jego głos:

– Ach, Mordimerze, jeszcze jedna sprawa. Czy temat oparty na cytacie: Coście uczynili jednemu z tych moich braci najmniejszych, mnie żeście uczynili wydaje ci się odpowiedni na nasze dzisiejsze wieczorne medytacje?

Odwróciłem się.

– Z całą pewnością odpowiedni – przyznałem, obiecując sobie, że sformułowania „dałbym sobie rękę odciąć" na przyszłość będę się starał unikać nawet w myślach. Niemniej nadal zastanawiałem się, czy Pommel strzelał w ciemno, czy też od kogoś otrzymał relację o naszych poczynaniach. Tylko jeśli tak, to od kogo?

* * *

Mieszczanom nie wolno było się odziewać w płaszcze barwione na czerwono, który to kolor był zastrzeżony dla szlachetnie urodzonych. Jednak Griffo Fragenstein ośmielał się nosić na ramionach płaszcz nie tylko połyskujący czystą purpurą, lecz haftowany również złotymi nićmi, układającymi się w kształt Trzech Wież -hrabiowskiego herbu należnego jego ojcu.

– Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem licencjonowanym inkwizytorem z Ravensburga – przedstawiłem się.

– Miło was powitać, mistrzu – rzekł uprzejmie i zaprosił, bym usiadł. – Zechcecie zjeść ze mną śniadanie?

– Z wielką przyjemnością – odparłem. Przyglądałem mu się, kiedy instruował służbę co

do posiłku. Był wysokim, barczystym mężczyzną, a na jego rozrosłych ramionach plasowała się głowa o zdumiewającym, podłużnym kształcie, tak jakby niegdyś zmiażdżono ją w imadle. Nawet długie i bujne włosy, które opadały mu za ramiona, nie potrafiły ukryć tego

mankamentu. Niemniej Griffo Fragenstein nie sprawiał wrażenia dziwoląga mogącego budzić śmiech (później dowiedziałem się, że mieszczanie nazywali go Panem łajko, ale czynili tak tylko wtedy, gdy wiedzieli, że rozmowy nie słucha nikt niepowołany). Na jego twarzy rysowało się zdecydowanie, spojrzenie miał bystre i przenikliwe. Także kiedy się uśmiechał, oczy pozostawały wciąż oceniające, uważne i bez wyrazu.