– Chodźmy – rozkazałem starszemu strażnikowi i pociągnąłem go za rękaw.

Poszedł za mną posłusznie, a gdy odchodziliśmy, nie słyszeliśmy ani sapania, ani łomotu pałki uderzającej w ciało, a tylko pełen bólu ryk katowanego człowieka. Ciekaw byłem, kiedy Griffo się zmęczy i zdecyduje

je dotrzeć do nas. I ciekaw również byłem, co zostanie z wartownika. Choć trudno było nie zgodzić się z tezą, iż dostaje tylko to, na co sobie solennie zasłużył.

* * *

Do celi Klingbeila prowadziły drzwiczki, po obrośniętym rdzą zamku poznałem, że dawno z nich nie korzystano. Więźniowi podawano wodę i jedzenie przez malutkie okienko w murze. Nikt sobie nie zadał trudu, by je okratować, gdyż nawet dziecko nie byłoby w stanie zmieścić się w tym wyłomie. Zerknąłem i zobaczyłem człowieka leżącego na kamiennym podeście pod przeciwległą ścianą celi. Podest miał szerokość zaledwie jednego łokcia, więc więzień, by utrzymać się na nim, wy drapał dziury pomiędzy cegłami i widziałem, że teraz, śpiąc, wczepia się pazurami w te otwory. Dlaczego tak rozpaczliwie starał się utrzymać na kamiennej półce? Otóż dlatego, że w celi nie było posadzki. A raczej zapewne była, lecz niewidoczna, pokryta warstwą brunatnej brei. Tak wściekle cuchnącej, że przez moment chciałem cofnąć twarz od okienka. Breja składała się z nigdy niesprzątanych odchodów skazańca oraz sączącej się ze ścian wody. Dzięki panującej obok mnie ciszy słyszałem miarowe kap, kap kropli spływających po murze.

Syn kupca Klingbeila leżał odwrócony twarzą do ściany, więc widziałem jedynie jego plecy z wystającymi kośćmi łopatek i chude pośladki pełne brudu wżartego głęboko pod skórę. Nagle jęknął i obrócił się. Ten gwałtowny ruch spowodował, że z pluskiem wpadł w ohydną maź. Zerwał się niemal natychmiast. Nieczystości sięgały mu kolan, ale ja zwróciłem uwagę na coś innego. Otóż twarz Zachariasza była nie tylko zdeformowana i poznaczona siatką starych blizn. Przez lewy policzek, od kącika ust aż do brody, biegła paskudna, rozjątrzona rana, a nos wydawał się zmiażdżony. Najwyraźniej były to ślady po biciu, którym przechwalał się młody strażnik (i za które otrzymywał właśnie stosowną nagrodę od Griffa).

Młody Klingbeil zatoczył się w stronę drzwi, rozchlapując wokół śmierdzące błoto, potem poślizgnął się i upadł. Zniknął pod powierzchnią.

– A to się skąpał! – Stojący obok mnie mężczyzna roześmiał się szczerym śmiechem półgłówka.

– Ruszaj! – Oderwałem się od okienka i trąciłem strażnika. – Wyciągaj go!

– Co wy, panie? – Spojrzał na mnie wzrokiem tak oburzonym, jakbym mu zaproponował, żeby sodomicznie zabawił się z własnym ojcem.

Nieprzytomny człowiek nie wytrzyma bez oddechu dłużej niż przez czas wystarczający, by odmówić trzy, cztery razy „Ojcze nasz". A ja nie chciałem, by Zachariasz umarł. Był moją nadzieją na półtora tysiąca koron. Mordimer Madderdin postanowił więc zadbać o swą i tak mocno niepewną inwestycję. Jednym ruchem wykręciłem wartownikowi ramię, tak że zgiął się do samej ziemi. Wrzasnął i coś chrupnęło mu w barku. Wyszarpnąłem nóż i ukłułem go w szyję.

– Zacznę odmawiać „Ojcze nasz". Jeśli po trzecim „amen" nie będę miał więźnia tutaj, to nie żyjesz… – zapowiedziałem.

Puściłem go. Zatoczył się na ścianę.

– Ale buty, spodnie, panie… Zaśmierdną…

– Ojcze nasz, który jesteś w niebie… – zacząłem.

– Już, już! – Podskoczył do drzwi i w kole z kluczami zaczął szukać tego właściwego.

Wreszcie żelazo zachrobotało w zamku.

– Ostrożnie, nie złam – poradziłem.

Zaskomlał coś niezrozumiale, siłował się przez chwilę, a potem wyszarpnął klucz.

– Nie ten! – wyjęczał, patrząc na mnie z przerażeniem. Jego z gruba ciosana, tępa twarz przepełniona była rozpaczą.

– Pierwsze „amen" minęło – mruknąłem. – Srebrna korona, jeśli ci się uda – dodałem, gdyż stara, dobra zasada mówiła: „Pozwól ludziom wybierać między kijem u marchewką". Niektórzy co prawda sądzili, że wystarczy zaoferować kij lub więcej kija, lecz w tym momencie uznałem, że strażnik jest wystarczająco zastraszony.

Kolejny klucz zazgrzytał w zamku i tym razem z oporem, ale jednak! przekręcił się. Raz i drugi. Drzwi szarpnięte silną dłonią przeraźliwie zajęczały. Mężczyzna zeskoczył do celi, rozbryzgując cuchnące błocko (przezornie odsunąłem się o krok), poślizgnął się, przewrócił i skąpał wraz z głową. Poderwał się chyba jeszcze szybciej, niż upadł, po czym zaklął szpetnie długą i wymyślną wiązanką, jednocześnie parskając oraz prychając. Namacał leżące na posadzce ciało, wyciągnął je. Chwycił dobrze i przerzucił sobie przez ramię. Dodźwigał za drzwi i upuścił pod moimi nogami. W ostatniej chwili ruszyłem stopą, by czaszka młodego Klingbeila nie stuknęła o kamienie, lecz zatrzymała się na mym bucie.

– Udało się, panie. – Strażnik siarczyście splunął czymś gęstym i brązowym, a potem obficie wysmarkał się na kamienie.

Najpierw chciałem mu kazać, by ocucił więźnia, lecz uznałem, że sam to zrobię dużo lepiej. Ukucnąłem nad ciałem i przyłożyłem palce do szyi Zachariasza. Tętnica pulsowała. Słabo, bo słabo, lecz jednak pulsowała. Poruszyłem jego ramionami, nacisnąłem klatkę piersiową, a kiedy się porzygał i usłyszałem spazmatyczny oddech, uznałem, że wszystko jest w porządku. Oczywiście w porządku, tylko jeśli chodzi o podtopienie. Natomiast gorzej było z resztą. Niepokoiła mnie zwłaszcza brudna, ogromna rana na twarzy. Więzień był skąpany w nieczystościach i upiornie śmierdział, więc nie mogłem na razie stwierdzić, czy ciało zaczęło już gnić. Jeśli tak – dni Zachariasza były policzone. A co za tym idzie, ja nie będę miał nigdy okazji policzyć obiecanych półtora tysiąca koron. Poza tym syna kupca zagłodzono w celi niemal na śmierć. Mimo że był dużo wyższy ode mnie (a, wierzcie mi, wasz uniżony sługa nie należy do karłów), byłem niemal pewien, że uniósłbym go jedną ręką.

– Bierz się – rozkazałem strażnikowi, wskazując leżące na kamieniach ciało.

Wtedy pojawił się Griffo. Na zwykle bladej twarzy miał ceglaste rumieńce, a czoło skroplone potem.

– Co z nim? – rzucił.

– Jeśli umrze, to umrze, a jak przeżyje, to żyć będzie – przypomniałem sobie żarcik, który zasłyszałem niegdyś od żaków uczelni medycznej. Choć, Bogiem a prawdą, nie było mi do śmiechu, gdyż moje półtora tysiąca koron właśnie leżało i zdychało.

– Sprowadzę medyka z Ravensburga – obiecał blady Fragenstein. – Zaraz każę po niego posłać.

– A co tam, dostojny panie, z młodym? – strażnik zalęknionym, cichym głosem zapytał o losy kompana.

– Spadł ze schodów – poinformował zimno Griffo. -Tak nieszczęśliwie, że zgruchotał sobie czaszkę.

Mężczyzna przełknął głośno ślinę, a ja pomyślałem, iż bycie podwładnym Fragensteina to naprawdę ciężki kawałek chleba. Nie żebym nie potępiał bezcelowo okrutnego zachowania strażnika, ale gwałtowność postępowania Griffa jednak mnie, delikatnie mówiąc, zaskoczyła. Poza tym widać było, jak silną miał pozycję w mieście, skoro bezkarnie mógł sobie pozwolić na zabicie człowieka. I to nie pierwszego z brzegu żebraka czy włóczęgę, lecz strażnika miejskiego na służbie.

* * *

W więzieniu nie było lazaretu. Pomyślałem, że my, inkwizytorzy, zwykle lepiej dbamy o zatrzymanych. Ale leż często chodzi o to, by pieczołowicie ich wykurować z myślą o kolejnych przesłuchaniach. Śmierć oskarżonego w wyniku tortur czy złego traktowania była oznaka niekompetencji. Po pierwsze, zamykał się wtedy dostęp do informacji, których mógłby nam udzielić, a po drugie, inkwizytorom nie chodziło przecież o zamęczenie przesłuchiwanego, lecz o ofiarowanie mu szansy na zbawienie i oczyszczenie umysłu z brudów herezji. Wierzcie mi, sam widziałem wielu skazanych, którzy ze łzami w oczach dziękowali inkwizytorom, iż pozwolili im zachować nadzieję na życie wieczne przy niebieskim