– Wyrzucasz mnie za to, że byłem zbyt przenikliwy, tak? Zbyt uczciwy?

– Nie wyrzucam cię. – Zważył w dłoniach mieszek i rzucił go na moje kolana. – To zaszczytny awans, Mordimerze. Poza tym sądzę, że dla nas obu będzie lepiej,

jeśli odejdziesz.

– Czemu? – spytałem rozżalony. Odłożyłem sakiewkę z powrotem na blat. Była naprawdę ciężka.

– Gdyż to, co dla ciebie jest środkiem wiodącym do celu, dla innych ludzi już jest celem.

Milczałem przez chwilę.

– Miałem więc dogadać się z Griffem, czyż nie tak? Uwolnić Zachariasza, zainkasować nagrodę od jego ojca, po czym przyjąć pieniądze od Fragensteina w zamian za nieujawnianie rodowych tajemnic?

– Ty powiedziałeś, Mordimerze.

A więc Pommel chciał po prostu spokojnie wegetować. Oto był jego sposób na życie. Wasz uniżony sługa spowodował w tym życiu małe trzęsienie ziemi. Zapewne memu przełożonemu nie spodobała się rozmowa z ludźmi w czerni. Być może nie spodobała mu się również krążąca plotka, że hrabia Fragenstein utonął, gdyż naraził się Inkwizytorium. A Pommel widać miał nie tyle ambicje, aby być sumiennym inkwizytorem, wolał wkupić się w łaski miejscowej szlachty. Kto wie, może sam marzył, by kiedyś wystąpić o szlachecki glejt?

Wstałem z miejsca.

– Być może zapomniałeś, Heinrichu, że Bóg wszystko widzi – rzekłem. – Widzi i ocenia. Ocenia i szykuje

karę.

– Pouczasz mnie? – Również wstał. Widziałem, jak

jego twarz pokrywa się purpurą.

– Nigdy bym nie śmiał – odparłem.

– Lubiłem cię – powiedział, wyraźnie akcentując głoski. – Lecz teraz sądzę, że możesz sprawić więcej kłopotów niż pożytku. W związku z tym wystosuję pismo żądające, by cofnięto ci uprawnienia inkwizytora.

Zmartwiałem, ale po chwili skłoniłem tylko głowę.

– Albowiem On przechowa mnie w swym namiocie w dniu nieszczęścia, ukryje mnie w głębi swego przybytku, wydźwignie mnie na skałę – wyszeptałem.

– Wynoś się już – rozkazał zmęczonym głosem.

– Jeszcze nie – odezwał się ktoś.

Gwałtownie się odwróciłem. W kącie komnaty siedział, wsparty na sękatym kiju, wychudzony człowieczek w brudnoszarej kapocie. Jakim cudem udało mu się niezauważenie wejść do Inkwizytorium? Ba, jakim cudem udało mu się wejść do tego pokoju i podsłuchać naszą rozmowę?

– Dobry bracie, nic z tego, co tu się dzieje, nie dotyczy ciebie. Chodź, każę ci podać obiad, a potem, przed dalszą podróżą, napełnimy twój worek mięsem, serem i chlebem.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

– Piękne dzięki, Mordimerze, lecz ja nie żywię się niczym poza Światłem.

Kiedy usłyszałem te słowa, chciałem spytać, czy nie odsłonić mu w takim razie okiennic albo nie zapalić świeczek, lecz na szczęście nie zdążyłem tego powiedzieć. Heinrich Pommel padł na kolana i huknął łbem tak mocno w podłogowe deski, że zastanawiałem się, czy nie przebije dziury do piwnicy.

– Mój panie – zawołał – czym zasłużyłem sobie na ten zaszczyt?!

– Ty sobie nie zasłużyłeś – odparł człowiek w szarej kapocie.

Potem wstał i zbliżył się do waszego uniżonego sługi, który obserwował wszystko co najmniej zbaraniałym spojrzeniem. Położył mi dłoń na ramieniu, a ja ugiąłem się pod jej ciężarem. Teraz ten, którego wziąłem za żebraka, nie wydawał się już ani tak niski, ani tak cherlawy jak poprzednio. Nawet nędzna kapota zamieniła się w śnieżnobiały płaszcz. Jego włosy zdawały się migotać czystym złotem.

– Mordimerze – powiedział – mój drogi Mordimerze… Naprawdę nie wiesz, kim jestem?

Nieopatrznie spojrzałem w jego oczy i zatonąłem w labiryntach szaleństwa, które w nich pulsowały. Nie byłbym już w stanie oderwać wzroku własnymi siłami, lecz uderzył mnie w policzek. Wyrwałem się z matni i zatoczyłem pod ścianę.

– Nie chcę cię przerażać, mój chłopcze – rzekł, a w jego głosie wyczułem nutę smutku.

– Kim jesteś? – zapytałem, dziwiąc się, jak spokojny mam głos. Byłem zdumiony, gdyż pomimo że teraz czułem emanującą z niego niezwykłą moc, nie rozpoznawałem żadnych oznak zwykle towarzyszących zjawieniu się potężnych demonów. – Pamiętaj, że śmiało mogę wspomnieć słowa Pana: Nie lękaj się, bo Ja jestem z tobą; nie trwóż się, bom Ja twoim Bogiem. Umacniam cię, jeszcze i wspomagam, podtrzymuję cię moją prawicą sprawiedliwą.

Gdybym mógł, wyszarpnąłbym miecz z pochwy, ile nie miałem nic poza sztyletem ukrytym w cholewie buta. Wyciągnąłem go więc, zdając sobie sprawę, jak śmiesznie wygląda ten gest. Lecz nie o oręż przecież chodziło, a o siłę wiary, która poprowadzi ostrze.

– Nie złamie trzciny nadłamanej, nie zagasi knota o nikłym płomyku. On niezachwianie przyniesie Prawo - zawołałem.

– Pięknie powiedziane, Mordimerze – przyznał z uznaniem. – Tym piękniej, iż wierzysz, że jestem demonem.

– Masz czas równy trzem uderzeniom serca, by się opowiedzieć. Potem cię zabiję – zapowiedziałem spokojnie i stanowczo.

Tak spokojnie i tak stanowczo, by ukryć własne przerażenie. Przerażenie myszki grożącej lwu.

– Moje serce nigdy nie biło i nie byłbyś w stanie mnie unicestwić, nawet gdybym na to pozwolił…

– To Anioł! – wrzasnął Pommel, nie podnosząc głowy znad podłogi. – To Anioł! Ulituj się nade mną, miłosierny panie!

– Z tobą nie mam nic do gadania – burknął stojący obok mnie człowiek i nagle zauważyłem, jak usta Pommla znikają. Po chwili nie można było na jego twarzy dostrzec nic pomiędzy czubkiem nosa a podbródkiem poza gładką skórą.

– Naprawdę jesteś Aniołem? – zapytałem, cofając się o krok i kątem oka przyglądając Pommlowi który rozpaczliwie macał palcami w poszukiwaniu własnych ust, a oczy miał wybałuszone z przerażenia.

– Nie jestem zwykłym Aniołem, Mordimerze – odparł. – Jestem twoim Aniołem Stróżem. Jestem kagankiem, którym rozjaśnisz ciemność, jestem kroplą wody, która spadnie na twe spragnione usta, jestem podmu

chem wiatru wśród żaru pustyni, jestem zapowiedzią nadziei tam, gdzie zapomniano słowo „nadzieja". – Nagle jego postać urosła aż pod powałę. Zamknąłem oczy, gdyż blask poraził moje źrenice. – I jestem Sługą Bożym, Młotem na Czarownice oraz Mieczem. Przeprowadzę cię wśród Łowców Dusz i ofiaruję życie pośród Czarnej Śmierci. Czy chcesz mnie objąć, Mordimerze?

– Nie – odparłem, wiedząc, że za chwilę jego gniew spadnie na moją głowę.

Wiedziałem, iż mam przed sobą demona, bo człowiek tak marnej konduity jak ja nie zasłużył sobie na Anioła Stróża. Próbował mnie zwieść, wbić w pychę, omamić…

– A więc nie mylono się co do ciebie – zagrzmiał spiżowym głosem. – Jesteś właśnie tym, kogo szukałem. Pójdź, moje dziecko. Teraz obejmę cię z prawdziwą miłością. Nie spłoniesz już w moim żarze…

Nie czekał nawet na pozwolenie. Jego ogromne, lśniące bielą skrzydła otuliły mnie niczym pierzyna z gorącego śniegu. Mili moi, Mordimer Madderdin nie jest głupcem i wie, że śnieg nie może być gorący, gdyż zamienia się w wodę pod wpływem ciepła ludzkich dłoni. Cóż z tego jednak, skoro skrzydła Anioła wydawały się utworzone właśnie z rozpalonych śnieżnych płatków. Nie parzyły mnie, lecz wypełniały żarem moje serce, umysł oraz duszę.

Było to uczucie przerażające i przejmujące, a jednocześnie niosące pełną bólu słodycz. Zamknąłem oczy

i chyba długo trwałem w zadziwiającym transie, za-

nim otworzyłem je z powrotem. Obok mnie nikogo nie było. Ani człowieczka w szarej kapocie, ani Anioła ze

skrzydłami utkanymi z rozpalonego puchu. Tylko na podłodze zostało białe pióro, ale i ono po chwili zasyczało, a potem zniknęło, pozostawiając jedynie wypalony ślad w drewnie.

Obróciłem się w stronę Pommla, by sprawdzić, co się z nim dzieje. Odzyskał już usta, siedział w rogu komnaty ze zdrętwiałą z przerażenia twarzą i palcami wodził po wargach. Spojrzał w moją stronę.

– Wyjedź stąd jak najszybciej, Mordimerze – powiedział, a w jego głosie wyczuwałem i strach, i złość. Może również nutę zazdrości? – Zabierz wszystkie pieniądze i wyjedź. Dam ci list polecający do biskupa, tylko zostaw nas w spokoju.