Mogłam sobie o poranku womity miewać, mdłości różne i zawroty głowy, ale przecież nie w tym starym, obecnym świecie, tylko w tamtym przyszłym, pełnym swobody! Teraz musiałam owe dolegliwości z całej siły ukrywać, bo inaczej potępienie bezapelacyjne by na mnie spadło i kto wie czy nawet cała służba by mi nie wymówiła. Liczyłam wprawdzie na Romana, ale na wszelki wypadek postanowiłam albo kłamliwie sprawę wyjaśnić, albo najzwyczajniej w świecie do Francji wyjechać, gdzie w ukryciu czas właściwy mogłabym przetrwać. Ewentualnie poślubić Gastona…

Ale skąd Gastona, jakiego Gastona! Wedle plotek wszystkich, miał żonę, no owszem, w przyszłym czasie też miał żonę, zgadzało się, tyle że później się z nią rozwiódł, a teraz…? Ileż czasu by się tak rozwodził, pięcioro dzieci zdążyłabym urodzić, tylko jak to zrobić, żeby z nim…?

Zgryzota spadła na mnie taka, że wprost głową miałam chęć walić o ścianę. Zuzia mnie w tym stanie zastała i jej się zwierzyłam, cały romans kryminalny tworząc z Armandem w głównej roli. W sposób dla niej zrozumiały o spadku opowiedziałam i korzyściach z zabicia mnie płynących, o próbach, które już czynił i struciu obecnym, jakiego udało mu się dokonać. Ziół czyszczących zażądałam, wcale nie mając zamiaru ich wypić, i milczeć kazałam na ten temat jak grób, doskonale wiedząc, że przy takiej sensacji Zuzia języka w gębie przez minutę nie utrzyma. Panna Chodaczkówna bez wątpienia do sprawy się przyłoży i w ten sposób cała służba, udając, że nic nie wie, będzie mnie potajemnie przed Armandem chronić. Tyle przynajmniej mojego.

Potem przyszło mi na myśl, żeby Gwiazdeczkę na barierę puścić. Niechby znów poniosła, chociaż w ostatnich dniach wcale się do tego nie rwała i posłuszna była. Ale gdyby pod nakazem skoczyła…? Choć z drugiej strony, przy upadku, miałażbym tę ciążę upragnioną stracić…?!

Ciągle siedziałam w buduarze niepewna, przygnębiona, zdesperowana ostatecznie, obmyślając sposoby działania. Przypomniały mi się testamentowe komplikacje, jakże, przecież Armand już się przekonał, że mój testament istnieje! W nieobecności Gastona powinien znowu się do mnie zalecać, tak jak na początku czynił, bo teraz już tylko ślub ze mną majątek dałby mu do ręki… Nie, zaraz, z Zosią Jabłońską wszak się ożenił, a ja podobno sto tysięcy posagu ciepłą ręką jej dałam… Ależ co ja za głupoty myślę, nie Armand się z Zosią ożenił, tylko Januszek Burzycki, już rzeczywiście pomieszania zmysłów dostałam i może powinnam po prostu się upić do nieprzytomności, jak prawdziwi pijacy płci męskiej czynią…

Wieczór późny się zrobił, owe ziółka przeczyszczające mi przyniesiono, a ja, najzwyczajniej w świecie, mimo zmartwienia, głodna się poczułam. Po drodze do jadalni owe ziółka udało mi się nieznacznie do wazonu wylać, gdzie, nieszczęśliwym trafem, suche płatki róż były zbierane. Nowy kłopot! Jadłam wszystko, co mi podano, lekkie potrawy to były i bardzo smaczne, mój apetyt ogromny na karb poprzednich womitów położono, przez które żołądek próżny się zrobił. Na Romana czekałam z niecierpliwością taką, że mi prawie zęby same szczękały.

Pojawił się wreszcie i w gabinecie go przyjęłam, wcześniej jadalni nie opuszczając, żeby wazon z różami i ziółkami mieć na oku. Do gabinetu przeszłam, bo tam nikt by niczego podsłuchać nie zdołał.

– Jest nadzieja, proszę jaśnie pani – rzekł od razu pocieszająco. – Jutro może się uda, bo dzisiaj jest czwartek.

Nie wnikając, który to czwartek, poprzedni czy następny, najpilniejsze załatwiłam.

– Niech Roman weźmie ten wazon, co przy drzwiach od strony buduaru stoi, i opróżni go całkiem, ale tak, żeby nikt nie widział – rozkazałam pośpiesznie i może trochę rozpaczliwie. – Albo niech Roman nad nim przypadkiem butelkę wina stłucze, albo co. Tam susz różany jest, ale ziółek przeczyszczających do niego nalałam, więc trzeba prędko, nim kto zajrzy.

– O Jezu – powiedział Roman i znikł mi z oczu.

Wrócił po kilkunastu minutach, oznajmiając, że sprawa załatwiona. Świecę zapaloną udało mu się do środka upuścić, udał, że ogień gasi, wody nalał i, rzecz jasna, płatki różane były już na nic. Sam wyniósł naczynie aż na folwark i zawartość do kompostu wrzucił, bo kompostowi nawet i wosk ze świecy zaszkodzić nie powinien. Potem już do opłukania. i wytarcia w kuchni zostawił.

Odetchnęłam z ulgą i spytałam, co dalej i o co chodzi z tym czwartkiem.

– W piątek przecież jaśnie pani na lotnisko po pana de Montpesac jechała – odparł mi na to. – Piątek jutro wypada. Pewności nie mam i sam już nie wiem, czy warto będzie całą scenę powtórzyć, ale to chyba jedyna nadzieja, że się ciągłość jakąś zachowa. Jeśli się uda, jaśnie pani więcej tym eksperymentom poddawana nie będzie i zyska jaśnie pani spokój, tyle że w tym przyszłym świecie. I to już byłoby na zawsze, więc decyzja do jaśnie pani należy.

Z irytacją przypomniałam mu, że decyzję już podjęłam i drugi raz debatować nad nią nie myślę. Zarazem, mimo tej całej kołowacizny, jaką byłam doszczętnie ogarnięta, zaciekawiło mnie niedorzecznie, jak też się Roman z owymi złoczyńcami naukowo-czasowymi porozumiewa i pytanie wyr orało mi się, nim je zdążyłam powstrzymać.

– Sam tego nie rozumiem – wyznał mi szczerze. – Tak ogólnie wiem, w czym rzecz, bo te kwestie czasoprzestrzeni, czwartego wymiaru, szybkości światła i tak dalej, jakoś tam mieszczą mi się w głowie. Chociażby to, że gdyby ktoś z dostatecznie odległej galaktyki zdołał spojrzeć na naszą ziemię, zobaczyłby dinozaury… Ale szczegółów nie znam i pojąć nie zdołam…

Szczegółów…! Czwarty wymiar, galaktyki, dinozaury… Zwariował. Nie daj Boże, jeszcze mi się to przyśni…!

– …natomiast mam to – dodał i pokazał mi najzwyczajniejszy w świecie telefon komórkowy.

Miałam taki sam. Popatrzyłam na niego smętnie, otworzyłam tajną szufladkę sekretarzyka i wyciągnęłam swój, ukrywany tak, żeby przypadkiem komuś w oko i w ręce nie wpadł.

– No i co? Do kogo ja mam z tego zadzwonić?

– Obawiam się, że tylko do mnie, proszę jaśnie pani. I odwrotnie. Zaraz… No proszę, nawet się jeszcze nie wyładował, chociaż zasilacza nie ma w co włączyć…

– Niech Roman przestanie, bo za sto lat ja to już zrozumiałam i umiem zrobić co trzeba, ale teraz głowa mi od tego pęcznieje. Dobrze, już mi wszystko jedno i więcej proszę mi nie tłumaczyć. Co mamy zrobić jutro?

Odbyliśmy całą naradę. Wolantem zaprzężonym w Patryka miałam wyjechać, Roman zaś wcześniej bryczką i problem był tylko w tym, czy brać Mączewską, czy nie. Siwińska się w nią przemieniła, więc powinna była nastąpić odwrotność, Mączewska w Siwińską przejdzie, a w jej braku Bóg raczy wiedzieć, co może nastąpić. Ostrygi podobno wymyśliłam…

– Zaraz, czy ostrygi Roman w końcu przywiózł, czy nie…? – Otóż nie, bo za wcześnie zawróciłem, i Mączewska tylko cukier, przyprawy, herbatę i coś tam jeszcze wybrać zdążyła.

– Bardzo dobrze – pochwaliłam. – Zatem jutro z Romanem po ostrygi pojedzie, a tak naprawdę to już sama nie wiem, po co Siwińska jechała…

– A, to już, o ile pamiętam, po frykasy rozmaite dla pana de Montpesac.

– Wobec tego, jakby co, powtórzymy frykasy – zadecydowałam ostatecznie.

A cóż za dzień okropny nastąpił nazajutrz!

Dolegliwości poranne, bez porównania mniejsze, z łatwością przed służbą ukryłam, co zostało zaopiniowane jako doskonały skutek wczorajszych ziółek różano-kompostowych. Śniadanie udało mi się zjeść mniej więcej spokojnie, potem jednakże wleźli mi na głowę goście, rzekomo przypadkowi, widomy rezultat żywej działalności pani Porajskiej. Każdy bodaj spojrzeć pragnął na szaloną kobietę, która skłonności do rozpustnika i oszusta nie kryla, i każdy wolał sam przyjechać, żeby przed resztą towarzystwa swojej zdrożnej i gorszącej ciekawości nie ujawniać. Co miało tę jedną dobrą stronę, że na widok następnego, gość poprzedni czym prędzej odjeżdżał.

Armand również w tym gronie się znalazł i on jeden całe trzy osoby przetrzymał, nie uciekając przed nikim. Dyplomatycznie o Gastona wypytywał i wiem, że służbę usiłował indagować w kwestii listów. Ile też ich od pana de Montpesac otrzymuję i jak często, ile też się ode mnie wysyła…? Służba cała w komplecie, o moim struciu dokładnie powiadomiona, udzielała mu odpowiedzi bardzo chętnie, tyle że każdy mówił co innego, a nikt prawdy.