Na koniec świata szczęśliwie jakoś się nie zanosiło. Gaston zatroskał się natomiast tymi naszymi różnymi krajami, tu ja mam dom, tam on ma pracę, czy zgodzę się mieszkać w Paryżu? Istnieją szanse, że filię pracowni zdoła otworzyć w Warszawie, ostatecznie jest to stolica dosyć dużego kraju, wówczas połowę czasu tutaj by spędzał, ale w ten sposób musielibyśmy mieć równocześnie dwa domy…

Odzyskałam już odrobinę rozumu i nie miałam najmniejszego zamiaru wyznać mu, że zgodziłabym się mieszkać z nim na biegunie północnym, w leśnym szałasie, albo zgoła na księżycu, a domów mogłabym prowadzić nawet i dwadzieścia. Z pobłażliwym umiarem ukoiłam jego niepokój, starannie kryjąc dziką chęć polatania samolotem, czego jeszcze do tej pory nie udało mi się osiągnąć. Ileż to czasu, z dojazdem do domu licząc, wszystkiego raptem trzy godziny, wielkie rzeczy…

Uzgodniliśmy całą resztę. Monika przyjechała razem z Armandem, posiedzieli chwilę i zaraz odjechali, zabierając samochody. Po ich odjeździe dopiero przyszło mi na myśl, że jutro będę miała trudny dzień, bo zabrawszy Gastona na owo przyjęcie do Moniki, będę musiała ukryć przed nim, że pierwszy raz widzę na oczy swoich znajomych i przyjaciół. Ale taka byłam szczęśliwa, że nic nie wydawało mi się zbyt trudne.

I dopiero jakoś pod wieczór strzeliła we mnie okropna myśl, która powolutku wyłaziła z dna mojej duszy. Armand okazywał spokój, zadowolony był z siebie wręcz podejrzanie, jakby zrezygnował ze mnie, obojętne, żywej czy martwej, i na pieniądzach położył ostateczny krzyżyk. Niemożliwe. Niepodobne do niego. Od pieniędzy zależała cała jego dalsza egzystencja, a Monika Tańska aż tak bogata nie była…

Wypracował sobie nową koncepcję…? Czy przypadkiem nie wymyślił, żeby zabić Gastona…?

O, nie trzymałam w sobie tej potwornej myśli! Podzieliłam się nią z Gastonem natychmiast, bo aż mi wszystko zdrętwiało. Nie przejął się zbytnio, argumentował nawet dość logicznie, że wobec wszystkich dotychczasowych podejrzeń, nowe zabójstwo to dla Armanda byłby gwóźdź do trumny, a kretynem przecież nie jest, że tym sposobem nie skłoni mnie chyba do zgody na małżeństwo z nim, i że nic mu w ogóle z takiej zbrodni nie przyjdzie, bo mój testament i tak odbiera mu jakiekolwiek szanse na spadek. Rozumiałam, co do mnie mówi, ale okropny niepokój mi pozostał.

Głupio bardzo zażądałam, żeby na siebie uważał. Sama nawet nie wiedziałam, jak to uważanie miałoby wyglądać, powinien przestać jeździć samochodem? Nie chodzić pod murami budynków, bo jakaś cegła może mu spaść na głowę? Nie jeść i nie pić niczego, jeśli mu tego nie poda kochająca ręka? Unikać ludzi, zamknąć się w piwnicy? Co za bzdura! A jednak bałam się Armanda i koniec!

Na przyjęcie do Moniki Gaston pojechał bardzo chętnie, mówiąc, że jak najszybciej chce poznać całe moje środowisko, wszystkich znajomych i przyjaciół, wejść w moje życie tak, jak ja wejdę w jego egzystencję. Wydało mi się to słuszne. Teoretycznie, z opowiadań, wiedziałam już o nim mnóstwo, w przeciwieństwie do mnie miał jakąś bliższą rodzinę, cioteczną siostrę, przyrodniego brata, tu, w Polsce, nawet jakąś ciotkę, mieszkającą w Kołobrzegu, bo morski klimat jej służył. Na następny weekend zaplanowaliśmy sobie wyjazd do Kołobrzegu…

Z drżeniem serca, ale i nieco rozśmieszona, przekroczyłam bramę ogrodu Moniki. Nie był wielki, o ileż mniejszy od mojego, ale przyjemny i ładnie urządzony. Rzuciła się tam na mnie od razu młoda osoba, której twarz przysięgłabym, że kiedyś widziałam, wyszło na jaw, że jest to Jola Burzycka, po kądzieli z Porajskich pochodząca, uszczęśliwiona moim widokiem, bo podobno w kwestii rozwodu z Januszkiem doskonałych rad jej udzielałam. Dominik Wąsowicz tak podobny się okazał do barona Wąsowicza, mojego adoratora, że gdyby nie tusza nieco mniejsza i okulary, wręcz upierałabym się przy tożsamości osoby. Mało mówiąc, a dużo słuchając, rozszyfrowałam jakoś ich wszystkich, w czym pomógł Gaston, bo mu się przedstawiali.

Armand grał rolę pana domu, z czego po pierwsze ucieszyłam się nadzwyczajnie, a po drugie wywnioskowałam, że Monika Tańska akurat żadnego stałego amanta nie miała. Całkiem jak sto piętnaście lat temu…

A, do diabła z tymi stoma i piętnastoma laty…!

Razem wziąwszy, ogromną korzyść z przyjęcia odniosłam i, Gastona mając przy boku, bawiłam się doskonale. W dodatku nazajutrz nie o poranku odjechał, tylko wczesnym popołudniem, przedtem bowiem, wedle instrukcji Romana, który wszystkiego się wywiedział, złożyliśmy wspólnie odpowiednie dokumenty w urzędzie stanu cywilnego.

Trzeba przyznać, że przy tym ciężką chwilę przeżyłam, metryka moja bowiem okazała się koniecznie potrzebna. Do tego akt zgonu mojego pierwszego męża. Na myśl, że na tych papierach daty z zeszłego wieku ujrzę, aż na moment zdrętwiałam i bałam się spojrzeć. Roman, obecny przy ich wydobywaniu, wzrokiem mnie uspokoił, odwagi dodał, i słusznie. Nie wiadomo jakim cudem były w porządku…

Z księdzem w najbliższym kościele też udało się wszystko załatwić i termin obu ślubów, cywilnego i kościelnego, wyznaczono nam jeden po drugim, cywilny na siedemnastego, a kościelny na osiemnastego października.

Po czym Gaston odleciał. Pierwszy raz z bliska ujrzałam lotnisko i samoloty, unoszące się w powietrze, a także te, zniżające się z nieba i siadające na ziemi niczym ptaki jakieś nadnaturalnych rozmiarów. Oczu od tych widoków nie mogłam oderwać i zdaje się, że cały czas kurczowo ściskałam Romana za rękaw. O, bez niego chyba w ogóle bałabym się patrzeć!

Gaston odleciał, ale Armand został i nawet byłam z tego bardzo zadowolona. Mnie już śmierć od niego nie groziła, kopia testamentu w biurku stała się moją tarczą, a za to na taką odległość Gastonowi nic złego zrobić nie mógł. Ponadto węch mi mówił, że Monika Tańska, niech jej będzie na zdrowie, zaabsorbowała go tak umiejętnie, że nawet przy swych zdolnościach z jej szponów nie umiał się wyplątać. Słusznie w dawnych czasach baronowa Tańska uważana była za kobietę niebezpieczną!

Drugi samochód był nam potrzebny, peugeot został w Paryżu, ale tu Roman w jednej chwili kupił dla mnie toyotę, która od razu mi się spodobała i sama zaczęłam jeździć wszędzie, chciwie poznając swój kraj i swoje miejsce zamieszkania. Polska to była naprawdę, prawdziwa, bez żadnych obcych przymusów, języka w szkole innego niż własny dzieci uczyły się dobrowolnie, z napisów wszelkich cyrylica znikła, jakby jej nigdy nie było. Więcej znacznie francuski i angielski się pokazywał, ale to mi nawet przyjemność sprawiało, bo jakimś sposobem zbliżało nas do Europy. Ponadto też było dobrowolne, nikt nikogo do tego nie zmuszał.

I wszystko byłoby cudownie, gdyby nie moje zdrowie, które nagle zaczęło się psuć.

Nie chorowałam właściwie nigdy. Teraz wiedziałam już, iż był to wynik mojego wychowania, doskonałe pożywienie, mnóstwo owoców, które tak często jadłam potajemnie, mnóstwo świeżego powietrza, mnóstwo ruchu, opór przeciwko zbyt długiemu siedzeniu grzecznie w salonie… wszystko to razem sprawiło, że wyrosłam na dziewczynę silną i zdrową aż nazbyt, jak na ówczesne obyczaje. W dziedzinie chorób żadnych własnych doświadczeń nie miałam.

Kiedy zatem po normalnym śniadaniu ogarnęły mnie nagle straszliwe mdłości, aż całego posiłku musiałam się pozbyć, po womitach zaś szarpiących zawrót głowy okropny poczułam, przeraziłam się śmiertelnie. Jednakże Armand zdołał… Szaleniec…! Ledwo raz tu był bez Moniki, mnie nie zastał, a jednak zdołał truciznę podrzucić!

Jaką…?! I czy udało mi się wyrzucić ją z siebie…?! I w czym jeszcze ona się znajdzie…?! I jakim cudem ja jedna zostałam zatruta, wszak i Zuzia, i Siwińscy, i Roman jedli to samo…!

Nie rozdzielałam pożywienia państwa i służby, nie zamykałam kredensów. Jakimś tajemniczym instynktem wiedziona, nie wiadomo na jakiej podstawie, pojmowałam, że byłoby to niewłaściwe, że takich rzeczy dziś się nie robi. Te same potrawy Siwińska gotowała dla wszystkich. Gdybym chociaż wino piła, ale nie, skąd, na śniadaniowej herbacie poprzestałam i też ją inni pili. Więc jakim cudem…?