Roman… A, do diabła, zaprowadzę wszędzie te dzwonki na służbę, jeśli zacznę wzywać go krzykiem, Monika i Armand się zainteresują, a właśnie figa, nic im nie powiem… Gdzież ten Roman…?!.

Ledwo wyjrzałam z gabinetu, już go dostrzegłam, czuwał, jak zwykle, w pobliżu, jasne, skoro pojawił się Armand, Roman odgadywał, że będzie potrzebny. Gorączkowo wetknęłam mu słuchawkę do ręki, w dwóch słowach wyjaśniając sprawę, ucieszył się niemal tak samo jak ja, poleciłam jechać tam do nich, znaleźć tę taksówkę, przywieźć Gastona osobiście i ostrzec go po drodze, opisać okropną sytuację, jaka się tu wytworzyła. Zaskakiwać chciałam Armanda i Monikę, ale przecież nie Gastona! Oni zaś, proszę bardzo, niech go zobaczą znienacka, Armand szczególnie, już tak pewny siebie.

Nim wróciłam do jadalni, postanowiłam przygasić nieco ten blask, jaki zaczął bić ze mnie, sama ujrzałam go w lustrze. Mimo wysiłku, ponurej twarzy pokazać nie zdołałam.

Monika, do której, skojarzonej jakoś niepojęcie z dawną baronową Tańską, już się całkowicie przyzwyczaiłam, mimochodem uczyniła uwagę, że musiałam chyba dobrą wiadomość otrzymać, Armand drwiąco napomknął o osobie rozmówcy, bez wątpienia odgadywał Gastona, sądził jednak, że dzwonił z Paryża. Nie podjęłam tematu, ale on nie popuścił, na paryskie plotki się rzucił, Monika znała wszak doskonale Ewę i Karola Borkowskich, wiedziała o Montilly, owe plotki były jej bliskie. Armand skorzystał z okazji, wplątał w nie Gastona, jasno mi dał do zrozumienia, że pan de Montpesac na weekend się gdzieś wybiera, podobno w czarującym towarzystwie. Omal na ten komunikat śmiechem nie wybuchnęłam, ale i tak przyjęłam go tak radośnie, jakby Gaston mnie nic nie obchodził. Mściwie pomyślałam, że im większych nadziei Armand nabierze, tym głębsze będzie jego rozczarowanie.

Na myśl, że lada chwila Roman mi tu Gastona przywiezie, wpadłam w humor szampański i o prawdziwym szampanie przypomniałam sobie. Zapasy jakieś w domu wszak musiałam mieć, wysunęłam się do kuchni, gdzie Siwińscy rzeczywiście kolację jedli, o kolejnym gościu już wiedzieli, Roman im powiedział, szampana do lodu wstawić kazałam. Do zamrażalnika ściśle biorąc, bo w samej lodówce nie dość szybko by się ochłodził. Wróciłam do jadalni.

Monika zmianę atmosfery dostrzegła, dostosowała się do niej natychmiast, niezmiernie zaintrygowana. Zaiskrzyło się wręcz między nami. Jasnowidzenie mnie jakieś ogarnęło, w myślach Armanda czytałam niczym w książce otwartej. Był pewien, że plotką o Gastonie zatruł moje uczucia, że, urażona śmiertelnie, zemścić się od razu postanowiłam, jego za narzędzie tej zemsty obierając. Talent trzeba mu było przyznać wielki, bo razem mnie i Monikę uwodził, a każda z nas mogła być święcie przekonana, że tylko o nią mu chodzi.

Zegar ścienny miałam przed oczami i spoglądałam nań nieznacznie. Roman odjechał tak, że go widać i słychać nie było, nie wiedziałam, jak długo ta wyprawa potrwa, ale sądziłam, że do godziny najwyżej. Tymczasem niespodziankę mi sprawił, bo ledwie trzydzieści pięć minut minęło, jak światła reflektorów w bramie się ukazały.

– Goście…? – zaciekawiła się Monika, już i tak wprost zachłannie zainteresowana wieczorem, który nie całkowicie rozumiała. – O, tylko jedna sztuka – odparłam ze śmiechem, nie mogąc już radości pohamować, i pośpieszyłam ku drzwiom ową jedną sztukę powitać.

Roman, nie wiem, czy sam z siebie, czy też odgadł moje intencje, zatrzymał samochód tak, że z okien jadalni nie było go widać. Na tarasiku przed wejściem padłam Gastonowi w ramiona, kichając na wszelki umiar i opamiętanie. Wiedział od Romana już chyba wszystko, bo jeden tylko komentarz wygłosił.

– Siła wyższa musiała mnie natchnąć i sam siebie podziwiam za aż tak trafną decyzję – rzekł uroczyście i jeszcze w holu, zatrzymawszy się, otworzył mi przed nosem jubilerskie pudełeczko.

Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek, już wszystko jedno w których czasach, sprawiło mi kiedykolwiek równie wielką przyjemność, jak włożenie na palec brylantu, rubinami otoczonego. Przepiękny był! Ale nawet gdyby cały pierścionek stanowił blachę z kawałkiem brukowca, też uszczęśliwiłby mnie niebotycznie.

Z Gastonem pod rękę wkroczyłam do jadalni.

– Moniko, pozwól… Gaston de Montpesac, mój narzeczony. Panowie się znają…

Monika, węsząc już wielką intrygę, zgoła światłem rozbłysła. Armandowi doprawdy należały się słowa uznania, bo ledwo na moment szczęki zacisnął, a zaraz potem swobodnie się zachował. Nie darowałam mu jednakże.

– W pełni popieram opinię, że pan de Montpesac spędza weekend w czarującym towarzystwie – wytknęłam mu równie słodko, jak jadowicie.

Tych słów, rzecz jasna, Roman nie mógł słyszeć i Gastonowi powtórzyć, ale i na Gastonie nie zawiodłam się wcale. Odgadł jakieś judzenie, ze śmiechem potwierdził, jakoby już od tygodnia wszem i wobec oznajmiał swoje zdrożne chęci, rodzaju towarzystwa tylko nie precyzował, więc różnie można go było rozumieć. Usadziłam go przy stole tak zręcznie, że zajął miejsce pana domu.

Błogość, niebiańska wprost, sprawiła, że uspokoiłam się całkowicie i poniechałam wszelkich sztuk. Puściłam wszystko na żywioł, na pastwę losu. Okropnie byłam ciekawa, co teraz Armand wymyśli, uprze się zostać u kuzynki czy jednak poszuka hotelu, od razu postanawiając, że, jeśli zostanie, w jego oczach zajmę z Gastonem wspólną sypialnię. Ludziom każę pilnować, żeby mi w nocy domu nie podpalił…

Nie, jednakże nie został. Wpływ na to miała Monika, która z upływem czasu i przy szampanie dosłownie rozkwitała w oczach. Biedna dawna pani Tańska, gdyby dysponowała takimi środkami i taką swobodą, jak ta obecna, pewnie oszalałaby ze szczęścia i furorę zrobiła co najmniej ogólnokrajową.

Nie mogła przecież jechać sama po tej ilości alkoholu; musiał ją ktoś odwieźć. Armand, w przekonaniu, iż dotarł do celu, również się zbytnio nie ograniczał, w rezultacie Roman odwiózł ich obydwoje, przełożywszy tylko walizy Armanda do naszego samochodu. Wysiedli pod domem Moniki i miałam go z głowy.

I nareszcie, po tylu udrękach, miałam Gastona dla siebie…

– Przyjmij ode mnie wyrazy wdzięczności – rzekła mi nazajutrz Monika przez telefon. – Chłopak jak brzytwa, nie do pojęcia, że go nie chcesz, ale właściwie, przy tym twoim, przestaję się dziwić. Też cholernie przystojny i ma w sobie coś. Bierzecie ślub?

– Tak. W październiku.

– Rozumiem. No i wiesz, soliter na palcu…! To milioner? – Nie wiem. Wszystko mi jedno. Biedny nie jest z pewnością.

– Daj ci Boże zdrowie. Ale powiem ci, że spektakl był super, w życiu bym nie przypuszczała, że trafi mi się takie przedstawienie, fantazja! To ma drugie dno, oczywiście?

Wiedziałam doskonale, co ma na myśli, przyświadczyłam, obiecując, że opowiem wszystko przy okazji. Rozciekawiona była szaleńczo, ale zarazem zajęta Armandem. Zapowiedziała wspólną wizytę po południu, bo w końcu zostały u mnie oba ich samochody i chcieli je odebrać. Zgodziłam się bez żadnego oporu, nic na świecie nie mogło mi w tej chwili zepsuć przecudownego nastroju.

Uzgodniliśmy z Gastonem, że ślub weźmiemy w Polsce,. zwyczajowo w miejscu zamieszkania panny młodej, co, zdaje się, było zgodne z prawem. Roman obiecał sprawdzić te kwestie w poniedziałek, w urzędzie stanu cywilnego. Chciałam wziąć także ślub kościelny, jako wdowa mogłam, Gaston również, bo, aczkolwiek rozwiedziony, kościelnego nie brał i nie miał teraz żadnych przeszkód.

– Przyznam ci się, że odwalałem robotę dzień i noc bez przerwy, żeby się wyrwać na te dwa dni – wyznał mi przy śniadaniu, zdaje się, że wyjątkowo późnym. – Zleceń mamy od groma i trochę, nagle świat się na nas rzucił. Jean-Paul, mój wspólnik, oszalał ze szczęścia, pieniądze są mu potrzebne na operację żony, ja mam boki, ale on żyje z pracy, więc sama rozumiesz. Tyle że na razie, we wrześniu, wszystko jest na mojej głowie. Ale… no dobrze, przyznam się… nagle zrobiło mi się coś takiego… aż mi trudno to sprecyzować… poczułem, że muszę cię widzieć, po prostu muszę, bo inaczej cię stracę na zawsze. Nie mam skłonności samobójczych, ale na taką myśl znalazłem się wręcz u progu… No i proszę, Guillaume… Nie kryję, że dołożyła mi także pani Łęska. Przyleciałbym, nawet gdyby z tego powodu nazajutrz miał nastąpić koniec świata.