– Jak to, znikł? I co…?

– I nie podoba mi się to wcale. Podobno wyjechał, nie wiadomo dokąd. Słuchaj, czy już podpisałaś testament na korzyść kościoła?

– Podpisuję dziś o drugiej. Wczoraj uzgodniłam wszystko z notariuszem…

– Bądź uprzejma do tej drugiej zachować ostrożność. Mam okropne przeczucie, że on pojechał za tobą. A do ciebie, o ile pamiętam, całkiem łatwo trafić, chyba że się coś zmieniło? Jest ten skręt bezpośrednio z krakowskiej szosy czy może zagrodzili jakimiś budynkami?

No i tu mnie dobiła od razu, bo skąd miałam wiedzieć, gdzie jest jaki skręt z którejkolwiek szosy i gdzie jakie budynki stoją? Tyle widziałam, co w tej wyprawie z Romanem do sklepu. Budynki różne stały, ale wydało mi się, że istotnie, do mojego domu trafić dość łatwo, żadnych skomplikowanych dróg nie zauważyłam.

– Chyba nie – rzekłam niepewnie. – To znaczy trafić można… – To lepiej wyjrzyj przez okno, czy on się tam gdzieś nie plącze. Czekasz na notariusza? Czy jedziesz do niego?

– Jadę do niego – tu popatrzyłam na zegar na ścianie – za półtorej godziny.

– Lepiej nie zwlekaj i jedź od razu. Jeśli przyjedziesz za wcześnie, poczekaj w jakiejś kawiarni. Nie będę cię tu trzymać przy słuchawce, jedź zaraz!

– Ale czy na pewno Armand tu, do mnie…?

– Może pojechał na biegun północny. Osobiście wątpię Na wszelki wypadek, co ci szkodzi, wynoś się z domu. Romana masz pod ręką?

– Tak, przez okno go widzę…

– On ma więcej rozumu niż ty. Powiedz mu, co ja mówię, i jedź do notariusza!

Tym okrzykiem pani Łęska zakończyła konwersację i rozłączyła się pozostawiając mnie w stanie osłupienia doskonałego. Dobry Boże, czy ja się od tego Armanda już nigdy w życiu nie odczepię?

Na wszelki wypadek poszłam za jej radą, korzystając z czasu, żeby obejrzeć nowoczesną Warszawę. Roman mnie obwiózł po całym mieście, które chwilami wydawało mi się nawet dość znajome, a chwilami całkowicie obce. Zaintrygowała mnie budowla ogromna, w samym środku wzniesiona, niepodobna do niczego, ani do dawnych pałaców, ani do nowych wieżowców, wielce ozdobna i nader dziwaczna. Roman mnie objaśnił, że jest to najsłynniejszy budynek kraju, Pałac Kultury, którym nas Rosja po ostatniej wojnie uszczęśliwiła i z którym teraz nie wiadomo co zrobić. Zepsuł się podobno już ładne parę lat temu i ciężko w nim wytrzymać,, bo klimatyzacja działać przestała, a żadne inne wentylacje nie zostały przewidziane. Gdyby zatem miał służyć do, na przykład, powolnego duszenia skazańców, owszem, nadałby się nieźle.

Nader pouczającą wycieczkę odbywszy, podpisałam wreszcie ten przeklęty testament. Oryginał został u pana Jurkiewicza, a ze sobą zabrałam kopię. Z ulgą wielką i obfitymi zakupami wróciłam do domu.

Dziwiło mnie trochę, że nie widzę gości. Czyżbym nie miała tu żadnych znajomych i przyjaciół? Pamiętałam, że przed stu piętnastu laty opadli mnie już pierwszego dnia, cóż za umiar teraz okazują?

Roman wyjaśnił mi to zjawisko.

– Wszyscy pracują, proszę jaśnie pani, albo interesy robią i nikt nie ma czasu. Tak sobie wpaść z wizytą, a szczególnie do nas, do Sękocina, to rzadko kto sobie może pozwolić. Ja bym radził… ośmielam się… żeby jaśnie pani swój notes przejrzała.

Prawda, miałam notes! Chwyciłam go z wielkim zaciekawieniem i jęłam przeglądać, po większej części na obce nazwiska się natykając. Ale także Porajskich znalazłam, Wąsowiczów, Burzyckich, Tańskich… Najwidoczniej nie wszystkie rodziny przez ten miniony czas wyginęły i doprawdy, przydałaby mi się jakaś osoba o plotkarskich skłonnościach, która by o ich losach opowiedziała. Tymczasem do zdobywania całej tej wiedzy towarzyskiej miałam wyłącznie Romana!

Późne popołudnie już było, zatem tak sobie, z pustej ciekawości, na chybił-trafił wybrawszy, zadzwoniłam do Moniki Tańskiej. Dawna, znana mi, baronowa Tańska jakoś najbardziej mi pasowała, z tym że tamta, sprzed wieku, miała na imię Klara. Linia męska musiałaby się uchować, żeby nazwisko pozostało…

– Katarzyna Lichnicka – przedstawiłam się, niewieści głos usłyszawszy, i więcej nic nie zdążyłam powiedzieć.

– Kaśka! – ucieszyła się moja rozmówczyni. – No wiesz…! Wreszcie jesteś! Gdzieś ty się podziewała, na tydzień wyjechałaś, a nie ma cię przeszło miesiąc! Kiedy wróciłaś?

– Wczoraj – odparłam, pełna nadziei, że z Moniką Tańską rozmawiam i bardzo jej ciekawa. – Tak mi wypadło, że zostałam dłużej, ale już dzwonię.

– Natychmiast musimy się zobaczyć! Przyjedziesz do mnie…? Nie, czekaj, to ja wpadnę do ciebie, u mnie wszyscy będą przeszkadzać, a może nowe ciuchy przywiozłaś?

– Tyle co kot napłakał. Bardzo dobrze, kiedy przyjedziesz? – Dziś nie dam rady, ale jutro. Chcesz? Koło piątej, urwę się z roboty.

– Doskonale – powiedziałam całkiem szczerze. – To do jutra…

I wcale to nie był koniec rozmowy. Nowa Monika Tańska wylała z siebie mnóstwo tak upragnionych przeze mnie plotek, dowiedziałam się, że jakaś Anita ma nowego gacha, że Burzyccy znów się zaczęli rozwodzić, że jakiś Tomasz zdecydował się kupić ten cały teren na Mazurach, że jakaś Agata nareszcie jest w ciąży i będzie rodzić, że jakaś Marzena przez miesiąc schudła o pięć i pół kilo i że mała Wąsowiczówna wdała się w narkotyki, kompromitując strasznie Dominika. Pomyślałam, że trzeba będzie ją, tę Monikę, namówić na jakieś obszerniejsze przyjęcie, żebym mogła u niej poznać tych wszystkich moich znajomych.

Na dalsze telefony już się nie odważyłam, ale za to zadzwoniono do mnie.

– Cześć, tu Michał – powiedział męski głos w słuchawce. – Chwałaż Bogu, że już jesteś! Doczekać się nie mogłem!

– Witaj – odparłam, nie mając pojęcia, kim jest ów Michał. – No jestem. Bo co?

– Bo kroi nam się niezły interes, tyle że ryzykowny i musisz zadecydować, idziemy na to czy nie. W grę wchodzi duży nakład. Wpadnij jutro koło południa, koniecznie, ostatnia chwila!

– Gdzie…?

– Jak to, gdzie? Do wydawnictwa! Będziesz mogła?

– Będę, dobrze, wpadnę – zgodziłam się słabo, zastanawiając się w popłochu, czy Roman albo pan Jurkiewicz będą wiedzieli, gdzie się to tajemnicze wydawnictwo mieści. Pytać o to wydało mi się niewłaściwe.

Nie mniej od wydawnictwa tajemniczy Michał ucieszył się i odłożył słuchawkę. Usilnie zaczęłam zastanawiać się, o co tu może chodzić, i znów chwyciłam notes. Zaczęło mi się coś majaczyć, zajrzałam do otrzymanych od pana Jurkiewicza dokumentów, zadzwonił Gaston, omal nie zwierzyłam mu się, jaki mam kłopot, wezwałam w pomoc Romana…

Okazało się, że jestem współwłaścicielką wydawnictwa książkowego, które doskonale prosperuje i w którym mam głos decydujący, bo na moich pieniądzach stoi. Znalazłam właściwy adres, znalazłam nawet nazwisko owego Michała. Dolnik. Michał Dolnik. Może być.

Zadzwoniłam do pani Łęskiej z informacją, że jeszcze żyję, Armanda nie ma, a testament nareszcie został podpisany I i mam w domu kopię.

– Opraw ją w ramki i powieś na ścianie, na widocznym miejscu – poradziła mi. – Żeby to była pierwsza rzecz, jaka mu w oko wpadnie, w razie gdyby się pojawił.

Po czym przekazała mi wieści o najnowszych odkryciach. Odnaleziono podobno buty, które zostawiły ślady po sobie w kredensowym gabinecie panny Luizy, i wykryto je w śmietniku pod domem Armanda. Kolejna poszlaka, dla pani Lęskiej będąca dowodem niezbitym, miał dość rozumu, żeby je wyrzucić, ale nie dość, żeby do wyrzucania znaleźć odpowiednie miejsce. Pewna już była, że to on ją zabił i nawet przyczynę odgadywała, ale sprawdzi to ostatecznie za dwa tygodnie i wówczas mi powie. Nie nalegałam, zbyt wiele tu miałam własnych zagadek i kłopotów, żeby jeszcze Armandem sobie głowę zawracać.

Dosyć trudne wydało mi się to obecne życie, jednakże interesujące. Widać już było, że nudzić się nie zdołam!

Co przeżyłam, ludzkie słowo nie opisze!

Zaczęło się od tego, że wsiadłam na konia. W spodniach do konnej jazdy i żakieciku, siodło było męskie, sprawdzone, nie zleżałe, w doskonałym stanie, Roman mi dłoń podstawił, ta nowa Gwiazdeczka do galopu się rwała.