Za uchylonym oknem ujrzałam nagle Romana, zerwałam się z miejsca, otwarłam je szerzej, przesuwne było, ale takim rzeczom już nie miałam siły się dziwić.

– Niech Roman tu przyjdzie!!! – wrzasnęłam rozpaczliwie. Czekając, aż obejdzie dom w koło i dotrze do gabinetu, zdążyłam rozejrzeć się z większą uwagą. Nie, dzwonka na służbę tu nie było, dziwne, a nie, wcale nie dziwne, wystarczyło zawołać, Mączewska w kuchni… co ja mówię, jaka Mączewska, Siwińska w kuchni bez trudu by usłyszała. Ciekawe, kto by mi podał kawę czy herbatę… Prawda, może Zuzia…?

– Zuziu! – zawołałam niepewnie w chwili, kiedy Roman już wchodził w drzwi. Zatrzymał się, obejrzał, usłyszałam, jak I Zuzia zbiega ze schodów.

– Jak pani ma pracować, to może co podać? – spytała życzliwie, nim zdołałam się odezwać, zaglądając za jego plecami.

“Tylko spokój – pomyślałam sobie – tylko spokój może nas uratować…”.

– Napoje. Kawę, herbatę, piwo, koniak…

– To kawę i herbatę przyniosę, bo to wszystko inne tu ma pani w barku, sama przypilnowałam, żeby było. Pan Roman pewno też co wypije, chyba że jedzie.

Znikła mi z oczu. Roman wszedł, popatrzył pytająco, gestem wskazałam mu, że ma usiąść. Nim to uczynił, przyjrzał mi się z uwagą, otworzył barek, który znajdował się za moimi plecami, przez co nie zwróciłam na niego uwagi; zaserwował mi rzetelną bombę koniaku i usiadł z boku biurka.

– Możliwe, że się gdzieś pojedzie, więc ja się wstrzymam – wyjaśnił łagodnie.

– Niech Zuzia nie słyszy – ostrzegłam go na wstępie. – Od kiedy ja tu jestem?

– Dla wszystkich tutejszych wczoraj wieczorem jaśnie pani przyjechała.

– I nikt się nie zdziwił?

– Skąd, czekano na jaśnie panią. Tylko Zuzi wczoraj nie było, ale to już bez znaczenia.

– I co robiłam?

– Spać jaśnie pani zaraz poszła, bo późno było.

– Chwałaż Bogu. Czy mnie się dobrze wydawało, że moim plenipotentem ciągle jest pan Jurkiewicz?

– Zgadza się, ciągle, tylko to już któryś tam prawnuk. Kancelaria im przechodzi z pokolenia na pokolenie z przerwą wojenną, ale teraz to też już przeszłość.

– Mam jego telefon?

– Jasne, w notesie. Taki duży, czarny, i powinien być w środkowej szufladzie.

Otworzyłam szufladę, na wierzchu ujrzałam czarny notes i zamilkłam na chwilę, bo wkroczyła Zuzia z tacą. Postawiła ją na drugim stoliczku obok i mnie zostawiła nalewanie do filiżanek. Nawet byłam zadowolona, że mi się nie kręci nad głową, a kawę i herbatę doprawdy nalać potrafiłam. Zajrzałam do notesu.

Oczywiście, numerów telefonu pana Jurkiewicza znalazłam tam kilka. Pomyślałam, że o tej porze powinien być w swoim biurze.

– Niech Roman tu zaczeka – poleciłam, wypukując cyfry. – Nie mam pojęcia, czego jeszcze nie będę wiedziała. Testament dla mnie najważniejszy…

Pan Jurkiewicz, usłyszawszy moje nazwisko, natychmiast kazał się ze mną połączyć. Zażądałam jego przyjazdu jeszcze dzisiaj koniecznie, kręcił trochę nosem, ale zgodził się, podejrzliwie dopytując, czy wszystkie właściwe dokumenty z Francji przywiozłam. Powiedziałam, że tak, choć wcale nie byłam tego pewna.

Potwierdził to jednakże Roman. Gruba teka, zabrana z Paryża, wciąż jeszcze znajdowała się w bagażniku mercedesa, przyniósł ją teraz, usprawiedliwiając się, że nie wcześniej, ale wolał zaczekać, aż zajmę się interesami i własną pamięć w pełni opanuję. Miał chyba rację, nastąpiło to właśnie, zajrzałam do owych papierów i cała wiedza, uzyskana u pana Desplain, wróciła mi bez trudu.

Czas mi się cofnął jeszcze i o tyle, że był ósmy września, nie zaś piętnasty. To mi się nawet dość spodobało, ale wnikać w te osobliwe kombinacje nie miałam najmniejszego zamiaru.

– Jak Roman myśli? – spytałam w zadumie. – Kto nam we Francji najlepiej udzieli aktualnych informacji o rozwoju afery?

– Pan Desplain chyba? Chociaż nie, możliwe, że lepsza do tego pani Łęska.

Pani Łęska! Na myśl o niej ucieszyłam się nadzwyczajnie, rzeczywiście, ona mogła stanowić najdoskonalsze źródło. Postanowiłam jej nie poganiać i zadzwonić do niej dopiero

I jutro, a może nawet pojutrze. Cała sytuacja powolutku układała mi się w głowie bez popłochu i paniki, bo brak Armanda stanowił ulgę niezmierną.

Brak Gastona przeciwnie.

Zwolniłam Romana, uznawszy, że do spraw zasadniczych jestem mniej więcej przygotowana, i zajęłam się sprawami uczuciowymi.

W obecnej sytuacji nasz ślub w październiku pozostawał chyba w mocy? Zgodnie z umową, miałam tu pokończyć wszystko i wrócić do Paryża, tam podpisując ten piekielny testament… Zaraz, ale testament znów mi sprawiał zgryzotę, Zosia Jabłońska nie wchodziła już w grę, pozostawał kościół, ale czy teraz czyni się zapisy na kościół?

Z tym postanowiwszy zaczekać na przyjazd pana Jurkiewicza, pamiętna jego wizyt przed stu laty, popędziłam do kuchni i Siwińskiej zadysponowałam elegancką kolację. I tu od razu nadziałam się na kłopot.

– A to by trzeba trochę zakupów zrobić – zwróciła mi uwagę. – Ja z zapasami na panią czekałam, krewetki lepsze te w sosie niż mrożone, sznycelki z piersi indyka albo co, sery też myślałam, że pani sama dobierze. Czy to pani nie pojedzie do sklepu?

Zawahałam się. Najwyższy czas był sprawdzić, co się wokół mnie dzieje i w jakim otoczeniu mieszkam, jak ta Polska obecna wygląda, jakie ma sklepy i w ogóle gdzie te sklepy? Na stratę paru godzin mogłam sobie pozwolić…

Znów wezwałam Romana.

Zdumiona wracałam z nim z tych centrów handlowych, które niewiele się od francuskich różniły i nawet firmy te same dostrzegłam. Ależ to inny kraj, Europa prawie całkiem! I równie powszechne owo zjawisko, które mnie pierwsze uderzyło w Paryżu, z telefonami przy uchu połowa ludności latała, Roman mi moją komórkę przypomniał, której rzadko używałam, okazało się, że zrobił coś tam przy niej dodatkowego, żeby działała na cały świat. Zarazem przypomniał delikatnie, że pan de Montpesac mojego tutejszego numeru telefonu nie dostał, bo właśnie zmiany jakieś następowały i rozmaite cyfry do starych należało dodawać. Ucieszyłam się, miałam pretekst, żeby do Gastona zadzwonić.

I natychmiast zastanowiłam się, po co mi pretekst. Zakupy do kuchni kazałam zanieść, Siwińskiej, w której ciągle widziałam odrobinę Mączewskiej, poleciłam robić, co zechce, i na nowo oddałam się temu, co było najważniejsze.

No właśnie, pretekst, żeby zadzwonić do Gastona? A czemuż to nie miałabym dzwonić bez pretekstu? Narzeczoną jego byłam, rychły ślub przed nami świtał…

O, mocno się zmobilizować musiałam, żeby wrócić do czasów, które już chciałabym uważać za własne i oderwać się od tamtych dawniejszych, które całym moim życiem dotychczas rządziły. Te pozwalały mi na wszystko, na szczerość, inicjatywę, prostotę, stawiały mnie na równi z męskim rodzajem, tamte zmuszały do pozornej skromności, obłudy, biernego wyczekiwania… Chyba charakter miałam, mimo wychowania, jakiś zbyt aktywny.

Wszystkie numery telefonów Gastona znalazłam z łatwością. Powinien jeszcze być w pracy. Chwyciłam słuchawkę. Jakiś jego współpracownik powiadomił mnie, że szef wy

szedł, na mieście sprawy załatwia i nie można się z nim chwilowo porozumieć, bo przez zapomnienie swoją komórkę zostawił w biurze. Całemu personelowi sprawił tym kłopot, ale z pewnością niedopatrzenie rychło zauważy i jeszcze wróci. Bez wahania podałam swoje nazwisko i kazałam zapisać numery moich telefonów.

I ledwo odłożyłam słuchawkę, już mnie skręciło w środku. Cóżem uczyniła?! Sama sobie, własną ręką, dawne czasy zwaliłam na kark! Jemu oddałam wszelką inicjatywę! Wszak po takiej informacji, jakby liściku, nic już innego nie można zrobić, jak tylko czekać na odpowiedź adresata, a co brak odpowiedzi oznacza wszyscy wiedzą. Ładnie się urządziłam…

Ale znowu, w czasach obecnych… A, do pioruna ciężkiego, w jakim wieku w końcu ja żyję, niech się to jakoś zdecyduje, bo dobija mnie ta kołowacizna, może już całkowicie zwariowałam…!!!

Okazało się jednak, że nie.

Do przytomności doprowadził mnie pan Jurkiewicz, któremu przyjrzałam się z wielkim zaciekawieniem. Wyraźnie młodszy od swego pradziada, znacznie mniej uniżonej grzeczności okazywał i w ogóle zły był trochę, że kazałam mu przyjechać. Jedną cechę jednakże po przodku odziedziczył, mianowicie na widok stołu wcześnie zastawionego, zdecydowanie złagodniał i bez grymasów do omawiania spraw przystąpił.