– Pani oczywiście ma oryginały wszystkich dokumentów? – stwierdził raczej niż zapytał. – Dostałem je faksem od pana Desplain już przedwczoraj i francuski majątek mamy ustalony. Należą się pani gratulacje. Jednego tylko nie rozumiem, mianowicie kwestii testamentu, kogo właściwie chce pani uczynić swoim spadkobiercą?

– Męża i dzieci – wyrwało mi się głupio. – O ile wiem… Ma pani…?

Opamiętałam się.

– Jeszcze nie. Dopiero zamierzam. Ale pan Desplain powinien był pana uprzedzić o usiłowaniach pana Guillaume…

– A owszem, znam tę sprawę. Chce go pani wydziedziczyć, żaden problem, ale na czyją korzyść? Jeśli męża i dzieci jeszcze nie ma… Jest pani pewna, że pośpiech niezbędny…?

– Pan Desplain powinien był panu powiedzieć to dokładniej, bo mnie aż nieprzyjemnie. Chcę się zabezpieczyć przed zamachami na życie. Można wszystko zapisać na cele kościelne i społeczne?

– Zamachami na życie? – zdziwił się głupio pan Jurkiewicz. – Jakie życie? Czyje?

– Moje – odparłam cierpko, zła już i zniecierpliwiona porządnie. – Gdybym na przykład jutro umarła, dziedziczyłby po mnie pan Guillaume, prawda?

– Nie widzę powodu, dla którego miałaby pani akurat jutro umrzeć…

Taki sam był uparty, jak jego pradziadek! Zgrzytnęłam cichutko zębami i opanowałam wściekłość. Jakoś mi się wydawało, że nieco inaczej muszę z nim rozmawiać teraz niż przed laty.

– Strzeżonego pan Bóg strzeże, proszę pana, a wypadki chodzą po ludziach. Nie dalej jak dziś rano spadłam z konia, mogłam kark skręcić. Pan Guillaume ucieszyłby się niezmiernie, a ja mu tej uciechy dostarczyć nie mam chęci. Proszę mi jak najszybciej przygotować do podpisania testament, którego nikt nie zdoła podważyć, a miałam nadzieję, że pan mi podsunie odpowiedniego spadkobiercę. I właśnie pytam: kościół? Podrzutki? Jakieś władze państwa…?

– Tylko nie władze! – zaprotestował pan Jurkiewicz odruchowo i bardzo gwałtownie. – Dopiero wtedy mogłaby pani obawiać się o życie… To jest, nie to chciałem powiedzieć, no cóż, zdrowie może… Lecznictwo mam na myśli… Ale to jeszcze podstępnie można im z gardła wydrzeć… Nie, chyba pierwsza propozycja była najsłuszniejsza, kościół. Kościoła nikt nie zaczepi, wzbudziłby powszechne oburzenie.

– Bardzo dobrze, niech pan pisze. Wszystko na kościół. – Legaty może jakieś? Pamiątki dla przyjaciół…?

O nie, w żadne legaty wdawać się nie zamierzałam, ostatecznie, w obliczu podpisanego testamentu, o życie ponownie mogłam być spokojna. W październiku zaś, o ile związek z Gastonem nie stanowił wyłącznie mojej głupiej mrzonki, i tak miałam wszystko zmienić.

Pan Jurkiewicz nie tyle może zrozumiał w czym rzecz, ile ugiął się pod presją. Niewątpliwie wpływ na to miały osobliwe krokieciki, przez Siwińską sporządzone, sama nie mogłam dojść z czego, które pożerał bez opamiętania. Zostawił mi jeszcze kopie rozmaitych dokumentów, dotyczących moich praw własności i umówił się ze mną na jutro, na drugą godzinę. Nie nalegałam na jego przyjazd, zgodziłam się złożyć mu wizytę w notariacie, z nadzieją, że Roman zna miejsce.

I natychmiast po jego odjeździe wróciłam do niepokojów i rozterek sercowych, na szczęście jednak; nim w rozpacz zdążyłam wpaść, zadzwonił telefon.

Gaston…! Dech mi ze szczęścia zaparło i nie przerywałam mu ani jednym słowem, kiedy wyjaśniał, że teraz dopiero skądś tam do Paryża wrócił i do biura wstąpił, swoją komórkę zabrać. Notatkę z moimi numerami telefonów na biurku zastał, nareszcie, czemuż nie zadzwoniłam natychmiast po przyjeździe, niepokoił się śmiertelnie, znikłam na prawie trzy dni, pani Łęska już dzwoniła do niego z pytaniami o mnie, sam już nie wiedział, co ma o tym myśleć! Kocha mnie. Nic na to nie może poradzić. Dopiero teraz, kiedy mnie nie ma, zdał sobie sprawę, w jakim stopniu jestem mu potrzebna, żywa, prawdziwa i blisko!

Wybuch to był, nietypowy dla niego. Musiał rzeczywiście trudne chwile przeżywać, skoro aż tak na chwilę opanowanie stracił. Słuchałam w upojeniu, aż uspokoił się i przeprosił, że nie dopuszcza mnie do głosu. Niechże powiem, co się ze mną dzieje!

– Możesz tak nie dopuszczać mnie do głosu nawet przez całą noc – powiedziałam bez namysłu. – Słucham.

– Wiem. Próbowałem przez informację, ale zabrakło mi czasu, a zdaje się, że cały świat tak próbował…

– Już się unormowało i moja komórka też działa, ma zasięg wszędzie. Roman załatwił.

– Ten twój Roman to diament czystej wody. A propos diament, kochanie, ja dopiero teraz uświadomiłem sobie, że nie dostałaś ode mnie pierścionka!

– Mam nadzieję, że to nic straconego? – rzekłam wdzięcznie i nareszcie te wszystkie zgryzoty spłynęły ze mnie niczym woda z tłustej gęsi.

Zobowiązał się jeszcze te moje numery telefonów dać wszystkim właściwym osobom, po czym odłożyłam słuchawkę i poczułam się jak nie ta sama. Boże mój, a cóż to za wynalazek cudowny! Ileż bym niegdyś natruła się, nadenerwowała, nagryzła, nim wiadomość listowna od niego by przyszła…!

Wieczór zapadł, ale wcale mi się spać nie chciało. Własny dom postanowiłam spokojnie i dokładnie obejrzeć, spokojna, że nikt mnie przy tej penetracji nie zaskoczy i mojej niewiedzy o nim się nie zdziwi. Zuzia już poszła do domu, Siwińska również, tyle że do niej miałam blisko, domek mały widziałam przez gałęzie, piętrowy i nie wiem skąd, ale wiedziałam, że na pięterku Roman mieszka. Przypomniało mi się, że dzwonek mi pokazywał, który tam się rozlega, odnalazłam go, ale używać nie chciałam.

Pierwszy raz w życiu znalazłam się sama we własnym domu, kompletnie bez służby i bez innego żywego ducha, poza kotem w środku i trzema psami na zewnątrz. Ruszyłam na obchód.

Spodobał mi się ten dom. Niewielki był, oprócz kuchni miał zaledwie dziewięć pokoi, z czego dwa gościnne na samej górze, na poddaszu. Nie licząc oczywiście łazienek, garderoby i jakichś tam usługowych pomieszczeń. Umeblowany nowocześnie, ale gdzieniegdzie ujrzałam meble, dziś zapewne uważane za antyki. Fakt, że na ścianie salonu wisiały portrety moich rodziców, wydał mi się tak naturalny, że prawie nie zwróciłam nań uwagi, ze wzruszeniem natomiast w sypialni znalazłam i rozpoznałam mój własny sekretarzyk z gabinetu, z którym rozstałam się dzisiejszego zaledwie poranka, przed tym spacerem konnym…

No i proszę, pałac przepadł bez śladu, a portrety i sekretarzyk się uratowały, ciekawe jakim sposobem.

Do biblioteki z zaciekawieniem się rzuciłam, całej zapchanej książkami i rocznikami czasopism rozmaitych, bo tam przeczuwałam źródło wiedzy o czasach, jakich nie udało mi sil: osobiście przeżyć. Zbyt mało zdążyłam przeczytać w Trouville. Tu wreszcie, znalazłszy się u siebie, mogłam spokojnie podjąć naukę o przeszłości, o wydarzeniach, jakie zaszły pomiędzy mną dawną i mną obecną, i o zmianach, jakie stopniowo następowały na świecie.

n, z pewnością o żadnych wczesnych spacerach nie mogło być mowy, skoro czytałam do czwartej nad ranem…

– No, moje dziecko, dobrze, że cię wreszcie słyszę! – wykrzyknęła w telefonie pani Łęska. – Od twojego Gastona numer dostałam, mam ci mnóstwo do powiedzenia i uważam, że powinnaś o tym wiedzieć. Halo, słyszysz mnie?

Na całe szczęście, zdążyłam się już obudzić, umyć i zejść na śniadanie, chociaż żadna służba kawy mi do łóżka nie przyniosła. Zuzia na górze porządki w sypialni robiła, Roman na zewnątrz mył samochód, przez okno widziałam, jak Siwiński, któremu przyjrzałam się z ciekawością, jakieś zabiegi koło roślin czyni. Ze słuchawką przy uchu usiadłam przy stole.

– Słyszę, pani Patrycjo, oczywiście – odparłam, ucieszona. – Byłabym zaraz do pani dzwoniła…

– Już nie musisz. Pierwsza rzecz i najważniejsza. Słuchaj, Armand Guillaume znikł. Zaraz, u ciebie wszystko w porządku? – Najzupełniejszym…

– No to dobrze. Więc Guillaume znikł.

Ledwo trochę kawy zdążyłam wypić i omal się nią nie zakrztusiłam. Armand jakoś wyleciał mi z głowy, może przez te ustalenia z panem Jurkiewiczem, już się go nie bałam i nie obchodził mnie zbytnio. Niemniej jednak poczułam się odrobinę oszołomiona.