Do altany ogrodowej go zaciągnęłam, choć ciemno już było kompletnie, noc chłodem przejmowała, a obok w dodatku mały wodotrysk szemrał, doskonały na upał, ale wrześniowym powiewom całkiem niepotrzebny. Gdybym stodołę miała, wybrałabym ją jeszcze chętniej, pewna, że tam nas żadni goście nie znajdą. Dojedzenia nawet nic mu dać nie zdążyłam, butelkę wina czerwonego tylko ze sobą wzięłam i dwa kieliszki, a cud istny, że tuż przedtem to wino ktoś otworzył, bo o korkociągu, rzecz jasna, nie pomyślałam. Tak mi śpieszno było do rozmowy.

Tam wreszcie oddech złapałam i uspokoiłam się trochę. Przez drogę z lotniska nic mu nie zdołałam powiedzieć. Gaston wprawdzie usiadł przy kierownicy, gdzie mu chętnie miejsca ustąpiłam, ale mnie, niestety, od razu do głowy przyszło, że obok przeklętej bariery będziemy przejeżdżać i co, na litość boską, może wówczas nastąpić…?! Tak się tym zdenerwowałam, że przez zaciśnięte zęby prawie mówić nie mogłam, a po skręcie z głównej szosy już się cała trzęsłam. Oczom własnym nie chciałam uwierzyć, kiedy zwyczajnie pod dom podjechaliśmy i Roman, tuż przed nami przybyły, do pomocy przy bagażach wyszedł. Bagaże Gastona z jednej walizki się składały, ale jakież to miało dla mnie znaczenie…!

Gaston, mój dziwny stan dostrzegłszy, mocno się zaniepokoił i nie protestował wcale przeciwko ogrodowej wycieczce. W altanie butelkę i kieliszki z rąk mi wyjął i nalał tego ożywczego napoju.

– Teraz usiądź, uspokój się i powiedz, co się stało – rzekł łagodnie i stanowczo zarazem. – Coś się musiało przytrafić chyba w ostatniej chwili, bo przed samym odlotem dzwoniłem, ale nie odbierałaś…?

No owszem, mówić już mogłam. W altanie całkiem ciemno nie było, wszędzie w ogrodzie miałam oświetlenie elektryczne, tyle że dość nastrojowe. Kiedy wzrok się przyzwyczajał, widać było wszystko, ładniejsze może nawet niż w naturze.

Wypiłam cały kieliszek, nim się wreszcie odezwałam.

– Dwie sprawy – oznajmiłam rzeczowo, dumna z siebie, że tak potrafię. – Pierwsza: jestem w ciąży. W ciągu całego życia dwóch mężczyzn moje łóżko z bliska widziało, mój nieboszczyk mąż i ty. To jak myślisz, czyje to…?

Gaston, który stał jeszcze z kieliszkiem w ręku, nagle usiadł. Po czym poderwał się, znów usiadł i znów się poderwał. Twarz mu się zmieniła, ale w sposób, jaki zachwyciłby każdą kobietę. – Wielki Boże… – powiedział.

Po czym zachował się, doprawdy, jak należało. Padł przede mną na kolana, chwycił w ramiona, po rękach i nogach całował, szału dostał najwyraźniej ze szczęścia. Toast wzniósł podwójny, za matkę i dziecko, w następnym jeszcze i ojca dołożył, przez długą chwilę i całe pół butelki o niczym innym nie mogło być mowy. Nie oszukiwał mnie, patrzyłam pilnie, takiego blasku w oczach nikt sztucznie wywołać nie zdoła. Kochał mnie i był szczęśliwy!

Błogość tak niebotyczna mnie ogarnęła, że omal się nie popłakałam. Na wszystkie jego pytania odpowiedziałam po trzy razy, czy wiem na pewno, czy u doktora byłam, jak się czuję, czy wszystko w porządku, czy dolegliwości jakich nie mam, Bóg wie co jeszcze. Dolegliwości, które mnie tak przeraziły, teraz wydały mi się nie dość że zaszczytne, to jeszcze zgoła śmieszne. Gotów był na rękach mnie nosić, żebym przypadkiem stopą ziemi nie dotknęła.

O, tak! Każdej kobiecie życzyć…

Uspokoił się wreszcie o tyle, że mógł mi wyznać, iż dziecko od dawna było marzeniem jego życia. Zawsze lubił dzieci, bardziej nawet niż psy i koty. Sam sobie urodzić nie mógł przecież, zależał w tym względzie od kobiety, jego pierwsza żona dzieci mieć za nic w świecie nie chciała, trzydziesty rok życia przekroczył i gnębiła go myśl, że zbyt starym ojcem będzie. Z byle kim też nie chciał… I oto ja, która od początku prawie stałam się dla niego bóstwem, tym szczęściem niebiańskim go obdarzam…

Nic nie mówiłam, ale pomyślałam, że nie wiem, kto kogo. Ja też coraz bardziej, a teraz wprost namiętnie, chciałam mieć dzieci. Cały mój organizm o dziecko krzyczał…

Opanowawszy się do reszty, zachwyconym wzrokiem we mnie wpatrzony, spytał o drugą sprawę. Mimo szału, pamięci nie stracił.

Cała ta karuzela z Armandem wydała mi się nagle z jednej strony kompletnie nieważna i pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, z drugiej przerażająca, jeśliby miała dotyczyć Gastona. Zamigotało mi w głowie milion przypuszczeń i możliwości, jakby wir, z iskier złożony. Uświadomiłam sobie, że nie wiem, czy Roman dziś czego nie odkrył, i poczułam potrzebę powrotu do domu. Ale nie, zaraz, niech Gaston pozna temat bodaj ogólnie. Bo może ja przesadzam…

– Nie przesadzam – odpowiedziałam sama sobie tonem dość ponurym. – Armand Guillaume uparł się wejść w posiadanie mojego majątku, jako jedyny mój krewny, choć nieślubny, to jednak po pradziadku w prostej linii. Próbował mnie zabić. Podpisałam testament, więc przestał próbować, ale, jak sądzę, postanowił mnie poślubić, w czym ty stanowisz zasadniczą przeszkodę. Nie poślubiłabym go, nawet gdyby został jedynym człowiekiem na ziemi…

Urwałam nagle i zastanowiłam się. Gdybyśmy tak istotnie zostali jedynymi ludźmi na ziemi, Armand i ja… I gdyby od mojej decyzji zależało odrodzenie ludzkości… O Boże, cóż za odpowiedzialność…!

– No trudno – podjęłam posępnie i z oporem. – Może wtedy. Ale upijałabym się za każdym razem i wyobrażałabym sobie, że to nie on, tylko ty. Mam na myśli, gdyby to było coś takiego jak Adam i Ewa, i bez mojego poświęcenia ludzkość przepadnie, więc to jakby kara boska…

Przerwałam znów, bo Gaston zaczął się strasznie śmiać. – Niczym innym nie przekonałabyś mnie równie dokładnie, jak tym apokaliptycznym obrazem. Przyznaję, wierzę głęboko, że go nie chcesz i nic we mnie tej wiary nie zachwieje! Gdybyś widziała samą siebie…!

Prawda musiała mi się na twarzy ukazać. Wypogodniałam nieco.

– Czekaj, nie to ważne. Boję się, Roman również, że on spróbuje teraz zabić ciebie. Jeśli urodzę dziecko, zabije dziecko. Jeśli będę miała męża i sześcioro dzieci, i na ich korzyść podpisany testament, zabije wszystkich, a mnie na końcu, i wtedy znów będzie dziedziczył. Nie, nie krzyw się, to nie histeria, trzeba go widzieć, jest w nim jakiś zakamieniały upór, on wcale nie będzie czekał sześciorga dzieci, zacznie od razu. Gaston, ja się boję!

Gaston spoważniał. Był zapewne zdania, że jeśli nawet histeryzuję, może mi to w moim stanie zaszkodzić. Ewentualnie urodzę znerwicowane dziecko.

– W porządku, rozumiem. Muszę pogadać z Romanem. A propos, dlaczego właściwie rozmawiamy tutaj, a nie w domu?

– Żeby w domu mogli mówić, że mnie naprawdę nie ma, bo się panicznie boję gości. Jestem pewna, że ktoś by się napatoczył! Ostatnio jakby się zmówili, żeby przeszkadzać!

Ugryzłam się w język, tym razem delikatnie, pamiętna ugryzienia poprzedniego. bo uświadomiłam sobie, że głównej zgryzoty dostarczali mi goście sprzed stu piętnastu lat. Obecni trochę mniej. Zarazem ulgi doznałam, że nie wyrwało mi się nic o barierze…

– No dobrze, teraz już możemy wrócić – zadecydowałam. – Wiesz najważniejsze…

Owszem, Roman potwierdził moje obawy. Armand istotnie go śledził i odczepił się dopiero, ujrzawszy robiącą zakupy Siwińską. Na szczęście było już za późno, żeby mógł dogonić mnie na lotnisku i jakiekolwiek miał zamiary, musiał z nich zrezygnować.

Wszyscy troje, świadomi faktu podstawowego, że w żadnym wypadku morderca nie może dziedziczyć po ofierze, wymyśliliśmy kilka powieści kryminalnych, w których ofiara padałaby trupem na skutek przypadku. Tylko takim sposobem Armand mógł skorzystać. Musiałby jednak doczekać zmiany testamentu, a o mojej ciąży jeszcze wiedzieć nie mógł, możliwe zatem, że czekałby ślubu. Zawarcie związku małżeńskiego automatycznie anuluje testament poprzedni…

W żadnym wypadku jednakże podejrzenia nie mogłyby paść na niego i tu chyba każde z nas wczuło się w rolę zbrodniarza. Jak zabić osobę, dysponując alibi doskonałym? Wyszło nam, że samochód do tych celów najlepszy, o ile wykluczy się najemnego zabójcę, a w tej kwestii byliśmy zgodni. Przenigdy Armand nie zawiesiłby sobie takiego miecza nad karkiem, raczej zabiłby także wynajętego zabójcę.