Zabrała go wreszcie ode mnie baronowa Tańska, na co zresztą w cichości ducha liczyłam. Pomyślałam, że chyba późniejszej Monice Tańskiej prezent jakiś będę winna, a co najmniej ze trzy skrzynki szampana.

Boże mój… Czy ja ujrzę jeszcze przed sobą Monikę Tańską…?

Co najgorsze, jako ostatnia Ewelina Borkowska przyjechała i tej, widząc jej szczerą przyjaźń i troskę, omal całej prawdy nie zwierzyłam. Widziała moje zdenerwowanie, przyczyny chciała poznać, na szczęście jednak moje obawy przed Armandem jakoś jej do przekonania przemówiły, choć trudno jej było w aż tak wielką jego zbrodniczość uwierzyć.

Przetrzymałam to wszystko z coraz większym wysiłkiem, bo przed sobą miałam jeszcze kolejne dziwne sztuki, które już całkowicie musiałam ukryć przed światem, w dodatku bez żadnej pomocy Romana. Dopilnował zaprzężenia dla mnie wolantu i sam, zabierając Mączewską, bardzo zdziwioną i niezadowoloną, powozikiem odjechał.

Pozbyłam się Zuzi i włożyłam strój, od którego pewnie by spazmów dostała. Ten sam kostium z krótką spódniczką, te same pantofle, do tego kapelusz z gęstym woalem dołożyłam, żeby umalowaną twarz ukryć, i cała owinęłam się peleryną obszerną, do ziemi. Kryła postać doskonale, pilnować tylko musiałam, żeby się przypadkiem z przodu nie rozchyliła, mimo pośpiechu zatem zeszłam po schodach wielce majestatycznie. Do wolantu wsiadłam, lejce ujęłam i wreszcie ruszyłam. Jak poprzednio, daleko przed sobą powozik z Romanem i Mączewską widziałam.

Patryk poszedł ostro, parskając, miałam nadzieję, że na dobrą wróżbę. Łąka w połowie już była skoszona, dalej, w wysokiej trawie, przeklętej bariery wypatrywałam, mignęła mi swoją pasiastą bielą i zielenią. Aż się skurczyłam cała w sobie, znów to znieruchomienie mnie ogarnęło, ale nie aż takie, żebym Patryka wstrzymać nie mogła. Otóż nagle, w oszołomieniu moim i desperacji, postanowiłam nie pędem wielkim obok przelecieć, tylko możliwie wolno przejechać, zatrzymać się nawet, żeby ten drąg biało-zielony i obrzydliwy zdążył swoje zrobić. Ściągnęłam lejce…

Nie wiem w końcu, przejechałam wolniutko czy stanęłam na mgnienie, dość że, oczy otworzywszy, zamiast końskiego zadu maskę samochodu przed sobą ujrzałam.

Ze szczęścia samej sobie wprost nie uwierzyłam. Okno przyciskiem otwarłam, dech złapałam, ruszyłam gwałtownie, na boki, na wszelki wypadek, nie spoglądając. Daleko mercedes jeszcze mi błyskał, Roman chyba już wjazdu na autostradę czekał, przyśpieszyłam jeszcze, peleryna, którą wciąż byłam omotana, przeszkadzała mi okropnie, bez zatrzymywania otrząsnęłam ją z siebie, zrzuciłam z ramion, zwolniłam wreszcie nieco i całkiem ją usunęłam, na drugi fotel i pod nogi upychając. Coś mi jeszcze o wsteczne lusterko zawadziło, prawda, kapelusz miałam z rondem wielkim i woalem nie bardzo przezroczystym, do diabła z kapeluszem! Zdarłam go z głowy i na tylne siedzenie cisnęłam.

Romanowi zapewne ruch wielki ciężarówek na autostradzie przeszkodził, bo zbliżyłam się nieco do niego, pędząc, jakby mnie stado głodnych wilków goniło. Serce mi łomotało i nic już nie miałam w głowie, jak tylko na to lotnisko dojechać i Gastona zobaczyć, w objęcia go chwycić, przywrzeć do niego niczym jaka pijawka zawzięta, nie oderwać się już od niego, nie stracić go z oczu. Przejęcie tym jednym sprawiło, że żadnej uwagi nie zwróciłam na samochód ciemnozielony, który krótko po Romanie też na szosę wyjechał, a widziałam to całkiem dokładnie, bo znacznie bliżej już się znalazłam i krzaki mi nie zasłaniały. Mogłam się zdziwić, bo skąd się wziął? Przede mną przecież nie jechał, jakby stał przedtem z boku i czekał…

Na luźniejszą chwilę trafiłam i dostałam się na autostradę bez trudu i zwłoki. Powolutku dochodziłam do siebie, odzyskiwałam nieco równowagi, dzień wczorajszy i dzisiejszy snem wydał mi się koszmarnym, przypomniałam sobie, że wszak z niecierpliwości zbyt wcześnie z domu wyjechałam i mam jeszcze mnóstwo czasu. Zwolniłam, bo prawie już Romana zaczynałam doganiać, a ciemnozielony samochód był tuż przede mną. Wciąż nic mnie nie obchodził.

A oto, tuż przed Jankami, gdzie tłok na szosie się zwiększał, ujrzałam w dali przed sobą, że Roman na bok zjeżdża i samochód zatrzymuje bez żadnego widocznego powodu. Zdziwiłam się troszeczkę. Zarazem blisko przede mną jadący ciemnozielony samochód uczynił to samo, też zjechał na pobocze i tak wolniutko się toczył, że prawie jakby stał.

Sama, zwolniwszy wcześniej, znalazłam się na prawym pasie, zrezygnowawszy bowiem z pośpiechu, nie chciałam innym przeszkadzać, tak mnie Roman od początku uczył, że nie sama jedna jestem na drodze i elegancką przyzwoitość powinnam zachowywać. Skutek tej przyzwoitości był taki, że długi kawał musiałam jechać za czymś jakimś małym z platforemką przyczepioną, co ledwo się wlokło. Wyprzedzić tego nie mogłam, bo obok cały sznur pojazdów leciał i miałam dość czasu, żeby dostrzec, jak Siwińska wysiadła i jakby coś na sobie poprawiała, po czym wsiadła z powrotem i Roman ruszył. Zrozumiałam, że po to się zatrzymał, żeby ona jakiś porządek ze sobą zrobiła, a Siwińską odgadłam, bo nikt z nim inny nie jechał. Widać z niej było tylko same nogi.

Zarazem ruszył szybciej ciemnozielony samochód. Zauważyłam to wyłącznie dlatego, że prawie obok mnie się znalazł i kawałek głowy jego kierowcy rzucił mi się w oczy. Rozpoznałam tę głowę.

Armand… Po wszystkim, co świeżo przeżyłam, nic już właściwie nie mogło mną wstrząsnąć, szczególnie że Gastona miałam w bliskiej perspektywie. Mniej się znacznie przestraszyłam i zaniepokoiłam niż może powinnam. Ale na dalsze jego poczynania i dalszą jazdę patrząc, ominąwszy wreszcie to coś małego z przyczepką, pojęłam, co się dzieje.

Najwyraźniej w świecie Armand śledził Romana!

No, nie tyle może Romana, ile w ogóle nasz samochód. Może mnie. Może był przekonany, że to ja z nim jadę po Gastona, a nie Siwińska po zakupy. Albo, jeśli nawet Siwińska, wysiądzie gdzie po drodze, a Roman sam po Gastona pojedzie…

Tysiąc pomysłów przez głowę mi przeleciało na temat tego, co też Armand mógł myśleć i do czego zmierzać. Ciekawa byłam, czy Roman wie o tej asyście, niekoniecznie pożądanej. Nagle przypomniało mi się, że mam przy sobie telefon komórkowy, który, mimo tej całej kołomyi zeszłowiecznej, z sekretarzyka wzięłam, i Roman pewnie też ma, skorzystałam, że pod czerwonym światłem stoję i zadzwoniłam.

Roman od razu się odezwał.

– Pan Guillaume za Romanem jedzie – rzekłam szybko. Chyba Romana śledzi. Duży, ciemnozielony. Niech Roman coś zrobi.

– Tak jest, proszę jaśnie pani – odparł Roman i już się musiałam rozłączyć, bo nie umiałam równocześnie ruszać i przez telefon rozmawiać.

Czas jakiś jeszcze jechałam za nimi, upewniając się co do owego śledzenia, aż skręciłam wreszcie w ulicę na lotnisko wiodącą. Raz tam byłam tylko przy odprowadzaniu Gastona, ale nie wydawała mi się ta trasa zbyt skomplikowana i mniemałam, że łatwo trafię, a na parkingi wjeżdżać i bilety z różnych automatów brać jeszcze we Francji Roman mnie nauczył.

No i Bogu podziękowałam, że niecierpliwość tak wcześnie wygnała mnie z domu. Sześć razy ten aeroport w kółko objechałam, nim cudem jakimś znalazłam i poziom, i miejsce właściwe, bo ciągle mi w paradę wejście dla odjeżdżających wchodziło, ja zaś przylotów byłam spragniona. Kiedy w końcu do wielkiej hali dotarłam, czym prędzej toalety damskiej z lustrami zaczęłam szukać, bo pot mi z czoła strumieniami płynął. Co gorsza, raz jeszcze musiałam wybiec na zewnątrz, bo zapomniałam, gdzie parkuję, i wolałam znaleźć samochód jeszcze przed przybyciem Gastona, żeby go razem z bagażem po różnych piętrach i placach nie włóczyć. Inne troski zamierzałam na głowę mu zrzucić, nie zaś te niespodzianki, podobno turystyczne.

Och, no tak, samodzielność to rzecz dla niewiasty miła i upragniona, ale może nie zawsze i bez takiej przesady… W rezultacie ledwo ochłonąć zdążyłam, już lądowanie samolotu z Paryża zapowiedziano i w kwadrans później w objęcia Gastona padłam.