Zatem samochód. Kto z nas miał przestać jeździć samochodem, Gaston czy ja…?

Roman okazał najwięcej rozumu. Po zastanowieniu odgadł, że pan Guillaume na razie zamierza tylko stwierdzić, dokąd najczęściej jeździmy i kiedy. Upatrzyć sobie czas i miejsce. Może zechce także pośledzić pana de Montpesac w Paryżu, ale i tak swojego czynu dokona po naszym ślubie. Nie musi natychmiast, zaczeka, aż coś tam zrobię z testamentem…

Poczułam, że nienawidzę wszystkich testamentów świata…

Gaston wysunął propozycję podróży poślubnej. W październiku i listopadzie Sycylia jest cudownie piękna, Peloponez też się nadaje, na półkuli południowej w ogóle jest wiosna, więc może Australia albo Rodezja. On w tej chwili odwala robotę za trzech, pracuje po dwadzieścia godzin dziennie, wspólnikowi zostawi samą przyjemność, będzie mógł wziąć dodatkowy urlop. W głowie mi się od tych projektów zakręciło, niemal przestałam brać udział w rozmowie, bo tak naprawdę chciałam zostać w moim własnym domu, razem z upragnioną ciążą i Gastonem, wszystko jedno, w Sękocinie czy w Montilly… No, może na tę Sycylię na chwilę wyskoczyć, przelecieć się wreszcie samolotem, a potem już tylko napawać się swoim szczęściem bez obaw, lęków, stróżowania…

Nie wiem, do jakich wniosków oni obaj doszli, bo sama zaczęłam myśleć jakoś obok, więcej w tym było moich chęci niż realizmu. A gdyby tak ktoś zabił Armanda…? W dawnych czasach tak łatwo byłoby doprowadzić do pojedynku, tylu młodych półgłówków umiało doskonale strzelać, każda kobieta potrafiła jakiegoś podpuścić, sama mogłabym się założyć, że znajdę co najmniej pięciu… Wycelowałby taki porządnie, odrobina szczęścia i proszę, mój wróg osobisty byłby z głowy, a ja mogłabym udawać rozpacz pod czarnym welonem…

Zdaje się, że razem zjedliśmy doskonałą kolację, nie tylko Siwińska ją przygotowała, ale i jeszcze Zuzię podającą widziałam do późna. Coś musiało być w atmosferze, że wszystkie osoby były tym zainteresowane, na szczęście życzliwie dla mnie. Poczułam się otoczona opieką. Otóż to. Poczucie bezpieczeństwa. Jakby mi balsam spłynął na całe wnętrze od czubka głowy aż do stóp…

Na myśl, że od poniedziałku zostanę sama, bez Gastona, a za to z kretyńską barierą, stojącą mi na drodze, zrobiło mi się coś takiego, że bez sekundy namysłu podjęłam decyzję.

,, O mój ty Boże jedyny, ależ to było coś cudownego! Nigdy, nawet na fali wielkiej, żadnej choroby morskiej nie odczuwałam i żadne mdłości mnie się nie imały. Tym bardziej teraz, kiedy kołysania wcale nie było, a spodziewałam się go, tylko ziemia jakoś nagle zaczęła się ode mnie oddalać, smugi mgliste ją zaćmiły, zmalało wszystko i malało coraz bardziej, cóż za widok niezwykły! Oczu od tego nie mogłam oderwać, zapomniałam prawie, że Gaston koło mnie siedzi, siłą musiałam się powstrzymywać od wydawania okrzyków zachwytu! Oderwałam się od ziemi!

Ten lot samolotem zgoła mnie upoił, że też nie spróbowałam go wcześniej! A, prawda, nie miałam kiedy. I cóż za pięć dni zachwycających spędziłam w Paryżu, poranne okropieństwa całkiem mi przeszły, żadnych nieprzyjemności nie odczuwałam, Gaston był zajęty w pracy, ledwo śniadanie razem w południe jedliśmy, a potem miałam swobodę, jak nigdy w życiu. Peugeot stał w garażu, używałam go, oddalona od Armanda, spokojna, bezpieczna, szczęśliwa, z Ewą i Karolem zdążyłam się zobaczyć, odwiedziłam odremontowane Montilly, wygrałam na wyścigach, zakupy poczyniłam w magazynach i domach mody, czułam, jak wszystko we mnie rozkwita! Gastona z wielką stanowczością odsunęłam od siebie, raz tylko u niego czekałam, obiad zjedliśmy, a potem on usiadł do pracy przed komputerem, na którym niezwykłe jakieś rysunki się pojawiały. Zasnęłam, czekając, obudził mnie o jakiejś porannej godzinie, mną się zajął, zamiast odpocząć, niemożliwe to było. Nie dla mnie, dla niego. Razem szczęśliwy był i okropnie niewyspany.

O nie, na jego zdrowiu też mi zależało. Zapowiedziałam, że do piątku niech o mnie zapomni, weekend będzie dla nas na teraz, a reszta tygodnia też dla nas na przyszłość. Pokochał mnie za to chyba jeszcze bardziej, twierdząc, że rzadko która kobieta pracy mężczyzny zgodzi się dać pierwszeństwo.

– A któryż mężczyzna pojmie, że do gotowalni damskiej przed balem wchodzić nie należy? – odparłam na to bez chwili namysłu.

Co mi do głowy strzeliło, żeby takie zeszłowieczne słowa wypowiedzieć, sama pojąć nie mogłam. Na szczęście Gaston za żart je poczytał.

– Balzak się kłania. Siedzisz w klasykach, zauważyłem. Jeśli taki wpływ mają na ciebie, zacznę ich kochać.

– Zacznij. Mają doskonały.

Byłabym nie jeden, a dwa tygodnie w tym Paryżu spędziła, gdyby nie wściekła chęć ponownego lotu samolotem. Wymyśliłam jakieś potrzeby, choć nie było to konieczne, bo w pośpiechu Gaston i tak rezerwacji na najbliższy piątek dokonał. Później dopiero pomyślał, że można było mój pobyt przedłużyć.

I na dobre nam wyszło. Pierwsze słowa, jakie czekający na lotnisku Roman wygłosił, to że Armand, z opóźnieniem dowiedziawszy się o moim wyjeździe, sam też do Paryża pojechał. Samochodem, zatem dłużej to musiało trwać i pewnie właśnie na weekend tam się znalazł. Mijał się z nami, dobre i tyle.

Dwa tygodnie nam jeszcze do ślubu zostało. Licząc na to, że Armand, zdezorientowany, do następnego weekendu w Paryżu poczeka, postanowiłam spokojnie spędzić je w domu. Inną drogę do wyjazdu sobie znalazłam, wspomnienia przywoławszy, przez las do szosy na Magdalenkę, która za moich czasów nie istniała, leśną przecinką, a potem jakimiś lokalnymi dojazdami. Dalej to było znacznie i mniej wygodnie, ale za to bezpieczniej. Na powrót do przeszłości nie miałam chęci się narażać.

Jako pierwsza, moją ciążę odgadła Monika.

– Nic nie widać, ale tak kwitniesz, że mam podejrzenia – rzekła przy którejś wizycie, przyglądając mi się z uwagą. – Sama miłość czy jednak przychówek?

Myśl o czasach, w których dziecko hańby nie stanowi, uszczęśliwiała mnie tak, że straciłam opamiętanie, pozwoliłam sobie na szczerość.

– Ciąża, jasne – odparłam beztrosko. – Nie masz pojęcia, jak okropnie chciałam wreszcie coś urodzić. Chcę mieć dzieci.

– A on? Gastona mam na myśli, bo chyba o niego chodzi? – Też. Chce. Im prędzej, tym lepiej.

– Prawie ci zazdroszczę, chociaż dzieci ogólnie nie lubię. Gdzie będziecie mieszkać?

– Pół na pół. Trochę tu, trochę we Francji. Ślub weźmiemy tutaj, potem na trochę wyjedziemy, potem się zastanowimy… Monika z gratulacjami wystąpiła, ale roztargnienie w niej widać było. O Armanda zaczęła mnie pytać, co też on w tej Francji robi i po co właściwie pojechał. Wyznała, że zależy jej na nim, nie jest to żadna wielka miłość, ale zauroczenie i fascynacja, i chciałaby mieć go dla siebie chociaż przez jakiś czas. Chciałaby więcej o nim wiedzieć.

Zakłopotała mnie tym okropnie, bo jakże mogłam jej powiedzieć, że podejrzenia o zbrodnię na nim się grupują, a i ja sama strzec się go muszę z całej siły. Ostrzegłam ją delikatnie, że nie można na niego zbytnio liczyć, żałuję, że aż tak w nim ugrzęzła, bo rozczarowania mogą ją spotkać, ale na to wzruszyła ramionami i nie przejęła się zbytnio.

– Przez rozczarowania do Wisły skakać nie będę – rzekła lekceważąco. – Idzie mi tylko o to, czy mam się go jeszcze spodziewać, bo bezowocnego czekania bardzo nie lubię. Myślisz, że jeszcze przyjedzie? Bo prawie mam ochotę sama jechać do Paryża i tam go przypadkiem spotkać, o ile mi powiesz, gdzie mieszka.

Przyjazdu Armanda byłam zupełnie pewna i to jej mogłam zagwarantować. Odeszła, pocieszona i ożywiona, i zaraz potem zadzwoniła pani Łęska.

Że już nadszedł październik, rezydowała w Montilly. Okazało się, że swojej obietnicy dotrzymała.

– Nie chce mi się teraz lecieć do Warszawy – zawiadomiła mnie od razu. – Podobno tu byłaś, jak mnie jeszcze nie było, szkoda. Nie przyjedziesz ponownie?

– Nie wiem. Chyba dopiero po ślubie, razem z Gastonem. – Na waszym ślubie też nie będę, zdjęcia przywieźcie albo film. Ale wolałabym wszystko opowiedzieć ci osobiście, bo przez telefon gorzej się plotkuje. No nic, powiem ogólnie…