Изменить стиль страницы

Robi się późno i wszyscy rozchodzą się do domów. Zaczyna się noc, a noc należy do duchów. Gdzie, na przykład, zbiorą się czarownice? Wiadomo, że odbywają swoje wiece i narady na gałęziach, zanurzone i ukryte w listowiu. Lepiej nie przeszkadzać im i usunąć się spod drzewa – nie znoszą one, aby je podglądać lub podsłuchiwać. Potrafią być mściwe i prześladować, zaszczepiać choroby, zadawać ból, rozsiewać śmierć.

Więc miejsce pod mangowcem pozostanie puste do świtu. O świcie na ziemi pojawią się jednocześnie słońce i cień drzewa. Słońce obudzi ludzi, którzy zaraz zaczną przed nim kryć się, szukać ochrony cienia. To dziwne, ale jest prawdą, że życie ludzkie zależy od rzeczy tak ulotnej i kruchej jak cień. Dlatego drzewo, które go użycza, jest czymś więcej niż drzewem -jest życiem. Jeżeli w wierzchołek uderzy piorun i mangowiec spłonie – ludzie nie będą mieli gdzie schronić się przed słońcem ani gdzie się zebrać. Nie mogąc się zebrać, nie zdołają nic zdecydować, niczego postanowić. Ale przede wszystkim nie będą mogli opowiadać swojej historii, która istnieje tylko przekazywana z ust do ust w czasie zebrań wieczornych pod drzewem. Przez to szybko zatracą wiedzę o swoim wczoraj, zagubią jej pamięć. Staną się kimś bez przeszłości, to znaczy – będą nikim. Stracą to, co ich łączyło, rozproszą się, każdy pójdzie w swoją stronę, samotny. Ale samotność jest niemożliwa w Afryce, człowiek samotny nie przetrwa dnia, jest skazany na śmierć. Dlatego jeżeli piorun roztrzaska drzewo, zginą również ludzie, którzy żyli w jego cieniu. I tak też jest powiedziane: człowiek nie może przeżyć dłużej niż jego cień.

Obok cienia drugą wartością najwyższą jest woda.

– Woda jest wszystkim – mówi mędrzec żyjącego w Mali ludu Dogonów, Ogotemmeli. – Ziemia pochodzi z wody. Światło pochodzi z wody. I krew.

– Pustynia nauczy cię jednego – powiedział mi saharyjski kupiec wędrowny w Niamey – że jest coś, czego można pragnąć i kochać bardziej niż kobietę. To jest woda.

Cień i woda – dwie płynne, niepewne rzeczy, które zjawiają się, a potem znikają nie wiadomo gdzie.

Dwa rodzaje życia, dwie sytuacje: każdego, kto znajdzie się po raz pierwszy w jednym z amerykańskich supermarketów, w owych gigantycznych, niekończących się mallach, porazi bogactwo i różnorodność zgromadzonych tam towarów, obecność wszelkich możliwych przedmiotów, jakie człowiek wynalazł i wytworzył, a następnie zwiózł, upchał i spiętrzył, sprawiając, że klient nie potrzebuje o niczym myśleć – że pomyślano już za niego wcześniej i teraz oto wszystko ma gotowe i pod ręką.

Świat przeciętnego Afrykanina jest inny – to świat ubogi, najprostszy, elementarny, zredukowany do kilku przedmiotów -jednej koszuli, jednej miski, garści ziarna, łyka wody. Jego bogactwo i różnorodność wyrażają się nie w postaci materialnej, rzeczowej, dotykalnej i widocznej, ale w tych symbolicznych wartościach i znaczeniach, jakie przydaje on rzeczom najzwyklejszym, przez nie wtajemniczonych niedostrzegalnym, bo nijakim. Oto pióro koguta może być uznane za latarnię oświetlającą drogę w ciemnościach, a kropla oliwy – za tarczę chroniącą przed kulami. Rzecz nabiera wagi symbolicznej, metafizycznej, ponieważ tak zdecydował człowiek, który przez swój wybór uwznioślił ją, przeniósł w inny wymiar, w wyższą sferę bytu – do transcendencji.

Kiedyś w Kongo zostałem dopuszczony do tajemnicy: mogłem zobaczyć szkołę inicjacji chłopców. Po skończeniu tej szkoły stawali się dorosłymi mężczyznami, mieli prawo głosu na zebraniach klanu, mogli zakładać rodzinę. Europejczyk zwiedzający tę arcyważną w życiu Afrykanina szkołę będzie zdumiewać się i przecierać oczy. Jak to! Przecież tu nic nie ma! Ani ławek, ani tablicy! Trochę kolczastych krzaków, kępy suchej trawy, zamiast podłogi – szary spopielały piasek. To ma być szkoła? A jednak młodzi ludzie byli dumni i przejęci. Dostąpili wielkiego zaszczytu. Wszystko bowiem opierało się tu na społecznej umowie traktowanej bardzo serio, na akcie głębokiej wiary: tradycja uznawała, że miejsce, w którym przebywali ci chłopcy, było pomieszczeniem szkoły klanowej, która wprowadzała ich w życie, a tym samym miało status uprzywilejowany, dostojny, nawet -święty. Błaha rzecz staje się czymś ważnym, ponieważ tak o tym zdecydowaliśmy. Nasza wyobraźnia namaściła ją i wywyższyła.

Dobrym przykładem takiej nobilitującej transformacji może być płyta Leshiny. Kobieta o nazwisku Leshina mieszkała w Zambii. Miała około czterdziestu lat. Handlowała na ulicach miasteczka Serenge. Niczym szczególnym się nie odznaczała. Były to jeszcze lata sześćdziesiąte i w różnych zakątkach świata spotykało się gramofony na korbkę. Leshina miała taki gramofon i jedną doszczętnie wytartą i zużytą płytę. Na płycie nagrane było przemówienie Churchilla z 1940 roku, w którym wzywał on Anglików do wyrzeczeń i poświęceń wojennych. Na swoim podwórku kobieta ustawiała gramofon i kręciła korbką. Z metalowej, na zielono pomalowanej tuby wydobywał się zachrypły, niski, dudniący pomruk i bulgotanie, w którym pobrzmiewały jakieś echa patetycznego głosu, ale niezrozumiałe już i pozbawione sensu. Gromadzącej się i z czasem coraz liczniejszej gawiedzi Leshina tłumaczyła, że to głos boga mianujący ją swoją wysłanniczką i nakazujący bezwzględny posłuch. Zaczęły do niej ściągać tłumy. Jej wyznawcy, na ogół biedota bez grosza przy duszy, nadludzkim wysiłkiem zbudowali w buszu świątynię i zaczęli odprawiać w niej modły. Na początku każdego nabożeństwa huczący bas Churchilla wprawiał ich w ekstazę i trans. Ale przywódcy afrykańscy wstydzą się takich religijnych manifestacji i prezydent Kenneth Kaunda wysłał przeciw Leshinie wojsko, które w miejscu jej kultu wymordowało kilkuset niewinnych ludzi, a czołgi obróciły z gliny ulepioną świątynię w pył.

Będąc w Afryce, Europejczyk widzi tylko jej część -zwykle jedynie zewnętrzną po włókę, często zresztą nie najciekawszą i może najmniej ważną. Jego wzrok ślizga się po powierzchni, nie przenikając dalej i jakby nie wierząc, że za każdą rzeczą może kryć się jakaś tajemnica i że ta tajemnica jest również w niej. Ale kultura europejska nie przygotowała nas do tych wypraw w głąb, do źródeł innych światów i kultur. Dramat kultur bowiem – w tym również europejskiej – polegał w przeszłości na tym, że ich pierwsze wzajemne kontakty były najczęściej domeną ludzi najgorszego autoramentu – rabusiów, żołdactwa, awanturników, przestępców, handlarzy niewolników itp. Zdarzali się, rzadko, i inni – poczciwi misjonarze, zapaleni podróżnicy i badacze, ale ton, standard, klimat tworzyła i nadawała wiekami międzynarodówka grabieżczej hołoty. Oczywiście nie w głowie im było poznawanie innych kultur, szukanie z nimi wspólnego języka, szacunek dla nich. W większości byli to ciemni, tępi najemnicy bez ogłady i wrażliwości, często analfabeci. Interesował ich tylko podbój, rabunek, rzeź. W wyniku takich doświadczeń kultury – zamiast wzajemnie poznawać się, zbliżać i przenikać – stawały się wobec siebie wrogie, w najlepszym razie – obojętne. Ich przedstawiciele – poza owymi łotrzykami – trzymali się na dystans, unikali się, bali. To zmonopolizowanie międzykulturowych związków przez klasę ciemniaków zdecydowało o złym stanie ich wzajemnych stosunków. Relacje międzyludzkie zaczęły być ustalane zgodnie z najbardziej prymitywnym kryterium – koloru skóry. Rasizm stał się ideologią, według której ludzie określali swoje miejsce w porządku świata. Biali-Czarni: w tej relacji obie strony czuły się często źle. W 1894 roku Anglik Lugard na czele małego oddziału posuwa się w głąb zachodniej Afryki, aby opanować królestwo Borgu. Najpierw chce się spotkać z jego królem. Ale naprzeciw wychodzi mu wysłannik i oznajmia, że władca nie może go przyjąć. Wysłannik ów, rozmawiając z Lugardem, bez przerwy spluwa w zawieszony na szyi bambusowy pojemnik: spluwanie to ochrona i oczyszczenie przed skutkami kontaktu z białym człowiekiem.

Rasizm, nienawiść do innych, pogarda i chęć ich wytępienia mają swoje korzenie w stosunkach kolonialnych w Afryce. Tam zostało już wszystko wymyślone i wypraktykowane na stulecia wcześniej, nim systemy totalitarne przeszczepiły owe ponure i haniebne doświadczenia do Europy XX wieku.