Изменить стиль страницы

Sięgnął znowu po Biblię i jedną rękę wznosząc wysoko do góry, jakby miała być anteną, po której spływałoby z nieba słowo Pańskie, zawołał:

Tedy rzekł Pan do mnie: Puść ich od oblicza mego, a niech idą precz. A jeśli by rzekli: Dokądże pójdziemy? Tedy im rzeczesz: Kto oddany na śmierć, na śmierć pójdzie; a kto pod miecz, pod miecz; a kto na głód, na głód; a kto w niewolę, w niewolę. Bo ich tą czworaka rzeczą nawiedzę: miecz na zamordowanie i psami na rozszarpanie, a ptactwem niebieskim i zwierzętami ziemskimi na pożarcie i na wygubienie.

Rozległo się głuche dudnienie bębnów. Ale milczały chór i orkiestra. A potem zapanowała cisza. Wszyscy stali, mając twarze uniesione wysoko. Kątem oka widziałem, jak ścieka po nich pot. I widziałem napięte rysy, wyprężone szyje, ręce wyciągnięte do góry w dramatycznym geście ni to błagania o ratunek, ni odruchowej samoobrony, jakby w oczekiwaniu, że za chwilę spadnie na nich wielki głaz.

Pomyślałem, że obecni na tym nabożeństwie przeżywają pewien konflikt wewnętrzny, może nawet dramat, nie wiem zresztą, na ile dla nich zrozumiały. Byli to w większości młodzi ludzie z przemysłowego miasta afrykańskiego, nowa nigeryjska klasa średnia. Należeli do warstwy wzorującej się na elitach – europejskiej i amerykańskiej – których kultura jest z istoty chrześcijańska. Akceptując to, chcieli tę kulturę i tę wiarę poznać, wczuć się w ich naturę i utożsamić z nimi. Dlatego wstąpili do jednego z chrześcijańskich zgromadzeń, które ich przyjęło, nakładając jednak wymogi doktrynalne i etyczne nieznane ich rodzimej kulturze. Jednym z nich była nauka o grzechu, a więc o tym rodzaju wykroczenia i ciężaru, którego nie znali. I teraz, jako adepci nowej wiary, mieli uznać istnienie grzechu, a więc połknąć tę gorzką, odrzucającą substancję. A także od razu szukać sposobów, aby się jej radykalnie pozbyć, to znaczy stać się prawdziwym, czystym chrześcijaninem. Przez cały czas kapłan uświadamiał im wielką i bolesną cenę, jaką muszą zapłacić. Na tym polegało jego kazanie: na grożeniu, na upokarzaniu. Oni zaś gorliwie akceptowali swój stan obciążonych największymi przewinami grzeszników, wystraszonych widmem grożącej im potępieńczej kary, gotowych w każdej chwili przywdziać pokutny wór.

Ta ich gorliwa akceptacja wszystkich pomówień, sarkań i oskarżeń kapłana brała się i stąd, że warto było płacić nimi za prawo bycia w kościele, uczestniczenia w aktach, które dawały wyznawcom poczucie wspólnoty, przynależności. Człowiek Ibo nie chce, boi się samotności, odbiera ją jako przekleństwo i potępienie. A członkostwo w sekcie oferowało nawet coś więcej: wiele społeczności afrykańskich miało własne tajne stowarzyszenia, rodzaj etnicznej masonerii – grupy sekretnej i zamkniętej, a ważnej i wpływowej. Sekty w Afryce starają się często upodobnić do tych tradycyjnych instytucji, tworząc atmosferę tajności i ekskluzywności, wprowadzając własny alfabet znaków i haseł, odrębną liturgię.

Ponieważ nie wypadało mi w czasie obrządku rozglądać się po sali, wiele z tego, co się na niej działo, odbierałem nie poprzez obserwację, lecz odczuwanie. W zasięgu oka miałem tylko najbliżej stojących. Innych nie widziałem, ale ich obecność mimo to była dla mnie niemal dotykalna. Bowiem zgromadzenie to wytwarzało atmosferę tak stężoną, tak pełną żywej, ekstatycznej emocji, tak wszechobecną i przejmującą, że musiała ona przenikać i poruszać każdego. Tyle w tych ludziach było spontaniczności, żywiołu i przejęcia, tyle gorliwej i napiętej woli i swobodnie uzewnętrznianych uczuć, że można było pojmować i wiedzieć wszystko, co działo się za naszymi plecami, daleko od nas.

Kiedy po zakończonym nabożeństwie wychodziłem już na dwór, musiałem ostrożnie stawiać kroki, bo tłum, z twarzami ukrytymi przed wzrokiem innych, znowu klęczał nieruchomy, odwrócony tyłem do prezbiterium. Była zupełna cisza. Nie śpiewał chór, nie grała orkiestra. Kapłan stał na kazalnicy, zmęczony i wyczerpany, miał zamknięte oczy i milczał.

Dziura w Onitshy

Onitsha! Zawsze chciałem zobaczyć Onitshę. Są nazwy magiczne, które wywołują pociągające, kolorowe skojarzenia – Timbuktu, Lalibela, Casablanca. Do nich należy też Onitsha. Onitsha jest miasteczkiem we wschodniej Nigerii, w którym znajduje się największy rynek w Afryce, może nawet największy rynek na świecie.

W Afryce bardzo wyraźnie rozróżnia się między rynkiem-targowiskiem, a tym, co nazywamy centrum handlowym czy halami targowymi. Centrum handlowe to obiekt stały, coś, co ma formę architektoniczną, w miarę planową zabudowę, grupę tych samych sprzedawców, dość ustabilizowaną klientelę. Ma ono trwałe punkty orientacyjne – to szyldy znanych firm, tabliczki z nazwiskami wielkich kupców, barwne reklamy, dekoracyjne wystawy. Rynek to zupełnie inny świat. To żywioł, spontaniczność, improwizacja. To ludowy festyn, koncert na otwartym powietrzu. Myśl o rynku, który jest przede wszystkim domeną i królestwem kobiet, nie opuszcza ich na chwilę. Już w domu – na wsi czy w miasteczku – myślą o tym, że pójdą na rynek. Żeby coś kupić czy sprzedać. Albo – i jedno, i drugie. Zwykle rynek jest daleko, wyprawa zajmuje co najmniej dzień, i droga do niego, a potem powrót dają czas na rozmowę (bo idzie się w grupie), na wymianę uwag i plotek.

A sam rynek? To miejsce handlu, ale także spotkań. Jest ono ucieczką z monotonii życia codziennego, chwilą oddechu, przeżyciem towarzyskim. Idąc na rynek, kobiety wkładają najlepsze stroje, a jeszcze przed tym jedna drugiej mozolnie układa fryzurę. Ponieważ jednocześnie z zakupami odbywa się tam nieustanna rewia mody, dyskretna, mimowolna, improwizowana. Jeżeli przyjrzeć się temu, co wiele z tych kobiet sprzedaje czy kupuje, trudno się oprzeć wrażeniu, że towar jest tu jedynie pretekstem do nawiązania lub podtrzymania kontaktów z innymi. Bo oto jakaś kobieta sprzedaje trzy pomidory. Albo kilka kolb kukurydzy. Albo garnuszek ryżu. Jaki ma z tego zysk? Co może za to kupić? A jednak siedzi na rynku cały dzień. Przypatrzmy się jej uważnie. Siedzi i cały czas rozmawia z sąsiadkami, o coś się spierają, patrzy na przetaczający się tłum, wygłasza opinie, komentuje. Potem, zgłodniałe, wymieniają między sobą produkty i potrawy, które przyniosły na sprzedaż i zjadają je na miejscu. Kiedyś obserwowałem taki targ rybny w Mali, w Mopti. Na małym piaszczystym placyku, w zabójczym upale, siedziało może dwieście kobiet. Każda miała na sprzedaż kilka małych ryb. Nie widziałem, żeby ktoś chciał je kupować. Nawet żeby je oglądał, pytał o cenę. A jednak te kobiety siedziały zadowolone, rajcowały, prowadziły hałaśliwą debatę zajęte sobą, nieobecne dla świata. Myślę, że gdyby pojawił się tam jakiś klient, zostałby przyjęty z niezadowoleniem, bo popsułby im zabawę.

Wielki rynek to wielki tłum, ogromny tłok. Ludzie cisną się na siebie, pchają się jedni na drugich, gniotą się, duszą. Jak okiem sięgnąć morze – morze czarnych, jakby jednolicie rzeźbionych w bazalcie głów, jaskrawych, kolorowych strojów i ubrań.

I w to wszystko wjeżdżają jeszcze ciężarówki. Tak, bo ciężarówki muszą rozwieźć towar. Zasady poruszania się tych samochodów w taki sposób, aby nikogo nie zabić ani niczego nie stratować, są ustalone tradycyjnym kodeksem. Więc ciężarówka najpierw wjeżdża w tłum na głębokość metra. Wjeżdża wolniutko, centymetr po centymetrze, kroczek po kroczku. Kobiety, stojące lub siedzące na trasie wozu, zbierają swój towar do koszyków, do misek i podołków i rozpychając siedzące lub stojące za nimi sąsiadki, bez słowa posłusznie usuwają się przed zderzakiem napierającego samochodu, aby w sekundę później, jak fale rozcięte dziobem okrętu wrócić na swoje poprzednie miejsce.

Rynek afrykański to wielkie składowisko taniochy i byle-czego. Kopalnia lichoty i tandety. Góry chłamu, sztampy i kiczu. Nic tu nie ma większej wartości, nic nie przyciąga uwagi, nie budzi podziwu, nie kusi, żeby to mieć. W jednym końcu piętrzą się stosy takich samych plastikowych, żółtych i czerwonych wiader i misek, w drugim – kłębią się tysiące jednakowych podkoszulków i pepegów, jeszcze gdzie indziej wznoszą się piramidy różnokolorowych perkali i połyskują rzędy nylonowych sukien i marynarek. Dopiero w takim miejscu widać, jak bardzo świat zalany jest materialną dziesięciorzędnością, jak tonie w oceanie kiczu, lipy, bezguścia i bez-wartości.