Изменить стиль страницы

To, co było osiągnięciem i dumą Erytrejczyków, jest teraz ich problemem i dramatem. Bo wojna skończyła się w 1991 roku, a w dwa lata później Erytrea stała się niepodległym państwem.

Ten mały, jeden z najbiedniejszych krajów świata, ma stutysięczną armię młodych, stosunkowo wykształconych ludzi, z którymi nie wiadomo, co począć. Kraj nie ma żadnego przemysłu, rolnictwo jest w stanie upadku, miasteczka zrujnowane, drogi zniszczone. Sto tysięcy żołnierzy budzi się rano i nie ma co robić, przede wszystkim – nie ma co jeść. Chodzi zresztą nie tylko o żołnierzy. Bo los ich cywilnych kolegów i braci jest podobny. Wystarczy przejść się ulicami Asmary w porze obiadowej. Urzędnicy nielicznych jeszcze w młodym państwie instytucji spieszą do okolicznych restauracyjek i barów, żeby coś zjeść. Ale tłumy młodych ludzi nie mają gdzie pójść – nigdzie nie pracują i są bez grosza. Chodzą, oglądają wystawy, stoją na rogach ulic, siedzą na ławkach – bezczynni i głodni.

Milkną dzwony katedry, cichnie głos muezina, zza gór Jemenu pojawia się ogniste i oślepiające słońce i nasz autobus – bardzo, bardzo stary fiat, którego koloru nie sposób już ustalić, tak ma karoserię wielokrotnie klepaną i dziurawą od rdzy, rusza na łeb, na szyję dwa i pół tysiąca metrów spadzistymi półkami w dół. Nie podejmuję się opisać tej drogi. Szofer posadził mnie, jedynego Europejczyka, obok siebie. To młody, bystry i uważny kierowca. Wie, co to znaczy jechać tą drogą, zna jej karkołomne pułapki. Na trasie stu kilometrów jest kilkaset zakrętów – właściwie cała droga to same zakręty, przy czym wąska jezdnia, pokryta sypkim szutrem i luźnym żwirem, biegnie cały czas, bez żadnych barier ni osłon, nad przepaściami.

Na wielu zakrętach, jeśli kto nie choruje na lęk wysokości i może spojrzeć w dół, widać leżące głęboko, głęboko na dnie przepaści wraki autobusów, ciężarówek, wozów pancernych i szkielety wszelkiego bydła – chyba wielbłądów, może mułów czy osłów. Niektóre już bardzo stare, ale inne – i te budzą większą grozę – zupełnie świeże. Kierowca i pasażerowie są zgrani, najwyraźniej tworzą zżyty zespół: kiedy wjeżdżamy w zakręt, kierowca woła przeciągle – yyyaaahhh, i na to hasło pasażerowie przechylają się w przeciwną do zakrętu stronę, nadając autobusowi trochę przeciwwagi – inaczej runąłby bezwładnie w przepaść.

Co jakiś czas na zakręcie stoi jaskrawokolorowy, zdobny we wstążki, sztuczne, napuszone kwiaty i ikony malowane w stylu naiwnych realistów – ołtarz koptyjski, przy którym kręci się kilku wychudłych, zasuszonych mnichów. Kiedy autobus zwalnia, wyciągają do okien gliniane miseczki, aby pasażerowie sypali w nie grosze na ofiarę – mnisi bowiem będą modlić się o szczęśliwą jazdę ludzi, szczęśliwą przynajmniej do następnego zakrętu.

Każdy kilometr odsłania inne widoki, zza każdej góry wyłania się inny pejzaż, jadąc widzimy, jak na naszych oczach komponują się coraz to nowe panoramy, jak ziemia popisuje się bogactwem urody, jak chce nas oszołomić swoim pięknem. Bo właśnie ta droga jest zarazem i straszna, i piękna. Tam w dole jakaś osada utopiona w krzewach, a tam klasztor -jego jasne mury świecą na tle czerni gór jak biały płomień. Tam głaz gigantyczny, stutonowy, roztrzaskany na pół – ale przez jakiż piorun! – wbity w zieloną połoninę, a gdzie indziej – pola kamieni, rzadko, bez ładu rozrzuconych, luźnych; ale w pewnym miejscu te kamienie skupiają się, leżą bliżej siebie, bliżej i składniej -to znak, że jest tam cmentarz muzułmański. Tu, jak na klasycznym landszafcie, srebrzy się bystry strumyk, tam spiętrzone skały tworzą jakieś niebotyczne bramy, zawiłe labirynty, patetyczne kolumny.

W miarę jak płynie czas, jak zjeżdżamy niżej i niżej, ciągle obracając się na szalejącej karuzeli zakrętów, nieustannie balansując na granicy życia i śmierci, czujemy, jak robi się cieplej, a potem jak jest już bardzo ciepło i nawet gorąco, aż w końcu wjeżdżamy, jakby wrzuceni wielką szuflado hutniczego pieca. Do płonącego martena – to znaczy do Massawy.

Ale przedtem, na kilka kilometrów przed miastem, kończą się góry i droga biegnie prosto i płasko. Kiedy na nią wjeżdżamy, kierowca zmienia się, jego szczupła sylwetka wiotczeje, mięśnie twarzy rozluźniają się i łagodnieją. Uśmiecha się. Sięga po leżący obok niego stos kaset i jedną z nich wkłada do magnetofonu Ze zdartej, zapiaszczonej taśmy rozlega się zachrypły głos jakiegoś miejscowego pieśniarza. Melodia jest wschodnia, dużo w niej tonów wysokich i tęsknych, sentymentalnych. – Mówi, że ona ma oczy jak dwa księżyce – tłumaczy mi zasłuchany kierowca. -1 że on kocha te księżycowe oczy.

Wjeżdżamy do zrujnowanego miasta. Po obu stronach drogi góry łusek artyleryjskich. Ściany wypalonych domów, powalone, najeżone drzazgami pnie drzew. Jakaś kobieta idzie pustą ulicą, dwaj chłopcy bawią się w szoferce zniszczonej ciężarówki. Zajeżdżamy na piaszczysty, prostokątny placyk w śródmieściu. Wokół biedne parterowe domy, pomalowane na zielono, różowo i żółto. Ściany popękane, farba łuszczy się i sypie. W jednym kącie, gdzie jest trochę cienia, drzemie trzech starych mężczyzn. Siedzą na ziemi, maj ą turbany nasunięte na oczy.

Erytrea to dwie wysokości, dwa klimaty, dwie religie. Na wyżynach, tam gdzie leży Asmara i gdzie jest chłodniej, mieszka społeczność Tigrynia. Należy do niej większość mieszkańców kraju. Tigrynia to chrześcijanie, Koptowie. Druga część Erytrei to gorące, półpustynne niziny – brzegi Morza Czerwonego, między Sudanem a Dżibuti. Mieszkają tu różne społeczności pasterskie wyznające islam (chrześcijaństwo gorzej znosi tropiki, islam czuje się w nich lepiej). Massawa – port i miasto – należą do tego ostatniego świata. Te okolice Morza Czerwonego, gdzie leży Massawa i Assab, i Zatoki Adeńskiej, nad którą jest Dżibuti, Aden i Berbera, to najgorętsza część planety, piekło na ziemi. Toteż kiedy wysiadłem z autobusu, uderzył we mnie taki żar, że nie mogłem złapać oddechu, poczułem, że płomień, który mnie otacza, udusi mnie, i zdałem sobie sprawę, że muszę się gdzieś schronić, bo za chwilę padnę. Zacząłem przyglądać się wymarłemu miastu, szukać jakiegoś znaku, śladu życia. Nigdzie nie zauważyłem żadnego szyldu i z rozpaczą ruszyłem przed siebie. Wiedziałem, że nie będę w stanie ujść daleko, ale jednak posuwałem się, szedłem z wielkim trudem, kolejno podnosząc to lewą, to prawą nogę, jakbym wyciągał je z przepastnego, wsysającego bagna. Wreszcie zobaczyłem jakiś bar, do którego prowadził otwór zaciągnięty perkalową zasłoną. Odsunąłem zasłonę, wszedłem i zwaliłem się na najbliższą ławę. Szumiało mi w uszach, bo upał jak gdyby ciągle gęstniał, ciągle potworniał.

W mroku, w głębi pustego baru, zobaczyłem lepiącą się od brudu, zniszczoną ladę i leżące na niej dwie głowy. Z daleka wyglądało, że są to dwie głowy ucięte, które ktoś tu położył i poszedł. Tak. To widocznie tak było, ponieważ te głowy nie poruszały się, nie dawały znaku życia. Nie byłem jednak w stanie pomyśleć, kto te głowy przyniósł i dlaczego je tu zostawił. Moją uwagę zajął teraz widok stojącej obok lady skrzynki butelek z wodą. Resztką sił dowlokłem się do nich i zacząłem pić jedną po drugiej. Dopiero wtedy jedna z głów otworzyła oko, które przyglądało się, co robię. Ale w dalszym ciągu obie barmanki ani nie drgnęły, nieruchome, z powodu upału, jak jaszczurki.

Mając już wodę i ocienione miejsce, spokojnie odczekałem, aż przygasł płomień południowych godzin, i poszedłem szukać jakiegoś hotelu. Widać, że zamożne dzielnice Massawy musiały być uroczą mieszaniną tropikalnej, arabsko-włoskiej architektury. Ale teraz, w kilka lat po wojnie, większość domów ciągle leżała w gruzach, a na chodnikach pełno było cegieł, śmieci i szkła. Na jednym z głównych skrzyżowań w mieście stał wielki, spalony rosyjski czołg T-72. Najwyraźniej nie mieli go jak usunąć. W Erytrei nie było takiego dźwigu, żeby go uniósł. Nie było platformy, żeby go przewieźć, Ani huty, żeby go przetopić. Do takiego kraju jak Erytrea można sprowadzić wielki czołg, można z niego strzelać, ale kiedy zepsuje się albo ktoś go spali, właściwie nie wiadomo, co z jego wrakiem zrobić.