Изменить стиль страницы

Od razu rzucało się w oczy, że okolica dziury stała się centrum miejscowego życia, że przyciągała ludzi, ciekawiła, pobudzała ich do inicjatywy i działań. W miejscu, które jest zwykle sennym, martwym przedmiejskim zaułkiem z drzemiącymi na ulicach bezrobotnymi, ze stadami bezpańskich, malarycznych psów, nagle, spontanicznie, dzięki owej nieszczęsnej dziurze powstała dynamiczna, pełna ruchu i gwaru dzielnica. Dziura dała pracę bezrobotnym, którzy potworzyli ekipy ratowników i zarabiali, wyciągając z dołu samochody. Przysporzyła konsumentów kobietom – właścicielkom przenośnych ludowych gar-kuchni. Dzięki istnieniu dziury hamującej ruch i blokującej ulicę, w pustych dotąd okolicznych sklepikach pojawili się mimowolni klienci – pasażerowie i kierowcy oczekujących na przejazd samochodów. Znaleźli nabywców dla swoich towarów uliczni handlarze papierosów i napojów chłodzących.

Więcej – zauważyłem na okolicznych domach świeże, kulfoniaste i odręczne napisy – Hotel – to dla tych, którzy musieli spędzać noc, czekając na swoją kolej do dziury. Odżyły okoliczne warsztaty samochodowe – kierowcy, korzystając z przestoju, mieli czas naprawić uszkodzenia, do-pompować koła, doładować akumulator. Przybyło pracy krawcom i szewcom, pojawili się fryzjerzy, zobaczyłem kręcących się znachorów, oferujących zioła, skórki węża i pióra koguta, gotowych każdego, w jednej chwili, uleczyć. W Afryce wszystkie te zawody wykonują ludzie w ruchu, wędrując, poszukuj ą klienta i jeżeli nadarza się taka okazja, jak owa dziura w Onitshy, natychmiast ściągają tam tłumem. Również życie towarzyskie nabrało rumieńców: okolica dziury stała się miejscem spotkań, rozmów i dyskusji, a dla dzieci – miejscem zabawy.

Przekleństwo kierowców jadących do Onitshy stało się zbawieniem mieszkańców Oguta Road, całej tej dzielnicy, której nazwy nie znam. Potwierdziło się tylko, że wszelkie zło zawsze znajdzie swoich obrońców, ponieważ wszędzie są tacy, których zło żywi, jest dla nich szansą, nawet – racją istnienia

Długo ludzie nie dawali tej dziury naprawić. Wiem to stąd, że kiedy lata później z przejęciem opowiadałem w Lagos o mojej przygodzie w Onitshy, odpowiadano mi obojętnym głosem: – Onitsha? W Onitshy tam tak zawsze.

Sceny erytrejskie

Asmara, piąta rano. Ciemno i chłodno. Nagle ponad miasto wzbijają się jednocześnie dwa dźwięki – potężny, niski głos dzwonu z katedry przy Via Independencia i przeciągłe, śpiewne wołanie muezina ze stojącego niedaleko katedry meczetu. Te dwa dźwięki przez kilka minut wypełniaj ą całą przestrzeń, łączą się i wzmacniają, tworząc zgodny i triumfalny duet ekumeniczny, który płoszy ciszę zaspanych uliczek i budzi ich mieszkańców. Głos dzwonu, podnosząc się i opadając, stanowi jakby donośny akompaniament, wzniosłe i rześkie allegro włączone w żarliwe sury koraniczne, którymi ukryty w mroku muezin zachęca wiernych do pierwszej, otwierającej dzień, a zwanej salad as-subh, modlitwy.

Ogłuszony tą muzyką zaranną idę pustymi ulicami zmarznięty i głodny na dworzec autobusowy, bo chciałbym dziś pojechać do Massawy. Nawet na dużych mapach Afryki odległość między Asmara i Massawą jest ledwie na szerokość paznokcia i w rzeczy samej nie jest ona wielka – sto dziesięć kilometrów, ale żeby ją przejechać, autobus potrzebuje pięciu godzin, zjeżdżając w tym czasie z wysokości blisko dwóch i pół tysiąca metrów do poziomu morza – Morza Czerwonego, nad którym leży Massawą.

Asmara i Massawą to główne miasta Erytrei, a Erytrea jest najmłodszym, małym, trzymilionowym państwem Afryki. Nigdy w przeszłości nie będąc odrębnym państwem, Erytrea była kolonią Turcji, potem Egiptu, a w XX wieku kolejno Włoch, Anglii i Etiopii. W 1962 roku ta ostatnia, która już od dziesięciu lat zbrojnie okupowała Erytreę, ogłosiła ją s woj ą prowincją, na co Erytrejczycy odpowiedzieli wojną, antyetiopską wojną wyzwoleńczą, najdłuższą w historii kontynentu, bo trwającą trzydzieści lat. Kiedy w Addis Abebie rządził Hajle Sellasje, pomagali mu zwalczać Erytrejczyków Amerykanie, a od kiedy cesarza obalił Mengistu i sam objął władzę – Rosjanie. Relikty tej historii można obejrzeć w wielkim parku Asmary, w którym mieści się muzeum wojny. Jego dyrektorem jest młody poeta i gitarzysta, były partyzant, przemiły i gościnny – Aforki Arefaine. Aforki najpierw pokazuje mi moździerze i działa amerykańskie, a potem kolekcję pepesz, min, katiusz i migów radzieckich. – To jeszcze nic! – mówi. – Gdybyś mógł zobaczyć Debre Zeit!

Nie było to łatwe, bo trudno uzyskać pozwolenie, ale w końcu zobaczyłem Debre Zeit. Leży ono kilkadziesiąt kilometrów od Addis Abeby. Jedzie się tam polnymi drogami, mijając szereg posterunków wojskowych. Żołnierze ostatniego z nich otwierają bramę na placyk znajdujący się na szczycie płaskiego wzgórza. Widok z tego miejsca jest jedyny na świecie. Przed nami, jak okiem sięgnąć, aż po daleki i przymglony horyzont, ciągnie się płaska i bezdrzewna równina. Jest ona cała gęsto zastawiona sprzętem wojskowym. Kilometrami ciągną się pola armat różnego kalibru, niekończące się aleje średnich i wielkich czołgów, kwartały zastawione lasem dział przeciwlotniczych i moździerzy, setki wozów pancernych, tankietek, ruchomych radiostacji i amfibii. A po drugiej stronie wzgórza rozciągają się olbrzymie hangary i magazyny, hangary, które kryją kadłuby jeszcze nie zmontowanych migów, i magazyny pełne skrzyń amunicji i min.

To, co najbardziej zdumiewa i oszołamia, to monstrualne ilości tego uzbrojenia, nieprawdopodobne nagromadzenie, spiętrzenie setek tysięcy ton karabinów maszynowych, górskich haubic, bojowych helikopterów. Wszystko to, jako dar Breżniewa dla Mengistu, płynęło latami ze Związku Radzieckiego do Etiopii. Tak, tyle że w Etiopii nie było ludzi zdolnych użyć choćby dziesięciu procent tego uzbrojenia! Taką ilością czołgów można by podbić całą Afrykę, ogniem tych dział i katiusz zamienić kontynent w perzynę! Włócząc się martwymi ulicami tego miasta znieruchomiałej stali, gdzie z każdego miejsca niemo wpatrywały się we mnie ciemne, oksydowane lufy, a za każdym węgłem szczerzyły się masywne, metalowe zęby gąsienic czołgowych, myślałem o tym człowieku, który snując plany podboju Afryki, urządzenia na tym kontynencie pokazowego blitzkriegu, zbudował ową militarną nekropolię – Debre Zeit. Któż to mógł być? Ambasador Moskwy w Addis Abebie? Marszałek Ustinow? Sam Breżniew?

– A widziałeś Tira Avolo? – spytał mnie kiedyś Aforki. Tak, widziałem Tira Avolo. To cud świata. Asmara jest pięknym miastem, o włoskiej śródziemnomorskiej architekturze i wspaniałym klimacie wiecznej, ciepłej i słonecznej wiosny. Luksusową, rezydencyjną dzielnicą Asmary jest właśnie Tira Avolo. Wspaniałe wille toną tu w ukwieconych ogrodach. Królewskie palmy, wysokie żywopłoty, baseny, bujne gazony i ozdobne rabaty, nieustająca parada roślin, barw i zapachów – istny raj na ziemi. Kiedy w latach wojny Włosi wyjechali z Asmary, dzielnicę Tira Avolo zajęła etiopska i sowiecka generalicja. Żadne Soczi, Suchumi czy Gagra nie mogą równać się klimatem i komfortem z Tira Avolo. Toteż połowa sztabu generalnego Armii Czerwonej, mając wstęp wzbroniony na Wybrzeże Lazurowe czy Capri, spędzała wakacje w Asmarze, pomagając jednocześnie wojskom Mengistu walczyć z partyzantką erytrejską.

Siły etiopskie powszechnie używały napalmu. Żeby się przed nim ratować, Erytrejczycy kopali zakryte schrony, zamaskowane korytarze i kryjówki. Po latach zbudowali drugi, podziemny kraj, podziemny dosłownie, niedostępną dla obcych, tajemną, ukrytą Erytreę, którą mogli przemierzać z miejsca na miejsce, niewidoczni dla wroga. Wojna erytrejską nie była – co sami podkreślają z dumą – żadną bush-war, niszczycielską i rabunkową zawieruchą warlordów. W swoim podziemnym państwie mieli oni szkoły i szpitale, sądy i sierocińce, warsztaty i rusznikarnie. W kraju analfabetów każdy bojownik musiał umieć czytać i pisać.