Изменить стиль страницы

I oto nadarzyła się wreszcie okazja, żeby pojechać do Onitshy. Teraz, siedząc już w samochodzie, starałem się wyobrazić sobie, jak musi to wszystko tam wyglądać, tyle że monstrualnie rozmnożone, wielokrotnie powiększone do rozmiarów największego rynku świata. Mój kierowca miał na imię Omenka i należał do sprytnych i chytrych ludzi, wychowanych w bogactwie tutejszego zagłębia naftowego, którzy wiedzieli, co to pieniądz i jak go wyciągać od swoich pasażerów. Pierwszego dnia naszej znajomości, żegnając się, nie dałem mu nic. Odszedł nie powiedziawszy nawet do widzenia. Zrobiło mi się przykro, bo nie lubię zimnych, formalnych stosunków między ludźmi. Następnym razem dałem mu więc 50 naira (miejscowa waluta). Powiedział do widzenia, nawet uśmiechnął się. Zachęcony dałem mu kolejnym razem 100 naira. Powiedział do widzenia, uśmiechnął się i podał mi rękę. Na kolejne pożegnanie dałem mu przeto 150 naira. Powiedział do widzenia, uśmiechnął się, pozdrowił i serdecznie, oburącz uściskał mi rękę. Następnym razem podbiłem stawkę i wypłaciłem mu naira. Powiedział – do widzenia, uśmiechnął się, wyciskał mnie, prosił pozdrowić rodzinę, z troską w głosie wypytywał mnie o zdrowie. Nie chcę już ciągnąć tej historii dalej, ale doszło do tego, że tak obsypałem go naira-mi, iż w końcu nie mogliśmy się rozstać. Omenka miał zawsze głos drżący ze wzruszenia i zawsze ze łzami w oczach przysięgał mi dożywotnie oddanie i wierność. Miałem to, co chciałem, i to w nadmiarze – serdeczność, ciepło, dobroć.

A więc jechaliśmy teraz z Omenka do Onitshy, to znaczy w kierunku północnym (biorąc za punkt odniesienia zatokę Beninu) i mijając miasteczka Abę, a potem Oweri i Ihialę. Kraj tu wszędzie zielony, malaryczny, wilgotny i zaludniony. Część ludzi pracuje przy wydobyciu ropy naftowej, część uprawia poletka manioku i kassawy, część strąca i sprzedaje kokosy, inni pędzą z bananów i z prosa bimber. Wszyscy – handlują. W Afryce podział na farmerów i pasterzy bydła, na żołnierzy i urzędników, na krawców i mechaników istnieje, jest faktem, ale ważniejsze jest co innego, to co wspólne, co łączy – że wszyscy handlują.

Różnica między społeczeństwem afrykańskim a europejskim jest między innymi taka, że w tym ostatnim panuje podział pracy, działa prawo specjalizacji, określonej fachowości, ścisłej profesji. W małym stopniu działają te zasady w Afryce. Tu, dziś zwłaszcza, człowiek ima się dziesiątek zajęć, robi mnóstwo rzeczy i to najczęściej nie za długo, a także – bywa – i niezbyt serio. W każdym razie trudno znaleźć kogoś, kto by nie otarł się o największy żywioł i namiętność Afryki – o handel.

A właśnie rynek w Onitshy jest punktem, do którego dochodzą wszystkie drogi i ścieżki handlującej Afryki – tu się spotykają i przecinają.

Onitsha fascynowała mnie również dlatego, że jest to jedyny znany mi przypadek rynku, który stworzył i rozwinął własną literaturę: Onitsha Market Literaturę. W Onitshy żyją i tworzą dziesiątki pisarzy nigeryjskich wydawanych przez tuziny miejscowych wydawnictw, posiadających na rynku własne drukarnie i księgarnie. Różna to literatura -romanse, poematy i skecze (grane później przez liczne działające na rynku teatrzyki), bulwarowe komedie, ludowe farsy i wodewile. Dużo tu dydaktycznych historyjek, mnóstwo lokalnych poradników w rodzaju – Jak się zakochać? albo – Jak się odkochać?, mnóstwo powieścideł takich jak Ma-bel, czyli słodki miód, który się ulotnił albo Gry miłosne, a potem rozczarowanie. Wszystko nastawione na to, aby wzruszać, pobudzać do szlochu, a także uczyć i bezinteresownie radzić. Literatura musi przynosić pożytek, uważają autorzy z Onitshy i znajdują na rynku wielkie, szukające przeżyć i mądrości audytorium. Kto nie ma pieniędzy na broszurowe arcydzieło (albo, zwyczajnie, nie umie czytać), może wysłuchać jego przesłania za grosz, bo tyle kosztuje wstęp na wieczory autorskie, które odbywają się tu często w cieniu straganów z pomarańczami albo z jamsem i cebulą.

Kilka kilometrów przed Onitsha szosa skręca łagodnym łukiem w stronę miasta. Już na tym haku stały samochody, widać było, że mamy przed sobą korek i że przyjdzie czekać, tym bardziej że był to jedyny od tej strony wjazd do miasta. Była to Oguta Road, która kończyła się, ale daleko, daleko stąd, owym sławnym rynkiem. Na razie jednak staliśmy za kilkoma ciężarówkami w długim korku. Minęło pół godziny, potem godzina. Miejscowi kierowcy najwyraźniej znali sytuację, bo beztrosko rozłożyli się w przydrożnym rowie. Aleja się spieszyłem, miałem jeszcze tego dnia wrócić do odległego o trzysta kilometrów Port Harcourt. Szosa była wąska, jednopasmowa, nasz samochód stał wciśnięty między inne wozy, bez szansy manewru. Poszedłem więc sam, przed siebie, aby zbadać przyczynę nieruchomego korka. Było gorąco, jak to w Afryce w południe, więc wlokłem się noga za nogą. Wreszcie dotarłem do celu. Było to już w mieście, po obu stronach ulicy stały murowane, kryte falistą, zardzewiałą blachą niskie domy i parterowe sklepy, w cieniu szerokich werand siedzieli przy swoich maszynach krawcy, kobiety prały i wieszały bieliznę. W jednym miejscu ulica była zatłoczona, panował tam nerwowy ruch, huczały motory, było gwarno, rozlegały się krzyki i nawoływania. Kiedy przecisnąłem się przez tłum, zobaczyłem, że na środku ulicy zieje wielka dziura. Wielka, szeroka, kilkumetrowej głębokości. Miała prostopadłe, spadziste brzegi, a jej dno wypełniała mętna, błotnista sadzawka. Ulica była tu tak wąska, że nie dawało się tej dziury objechać i każdy, kto chciał dostać się samochodem do miasta, musiał najpierw wpakować się w tę przepaść i pogrążyć w jej bagiennych wodach, licząc, że go jakoś z tej opresji wyciągną.

I tak to w istocie wyglądało. Na dnie dziury zanurzona do połowy w wodzie stała ogromna ciężarówka, załadowana workami z orzeszkami ziemnymi. Gromada półnagich chłopców rozładowywała samochód, wspinając się z workami na górę, na ulicę. Inna grupa mocowała do ciężarówki liny, aby próbować wyciągnąć jaz jamy. Jeszcze inni kręcili się w wodzie, próbując podłożyć pod koła deski i belki. Ci, których opuszczały siły, wychodzili na górę odpocząć. Tu już stały rzędem kobiety, które sprzedawały gorące potrawy – ryż z korzennym sosem, placki z kassawy, pieczone jamsy, zupę z orzeszków ziemnych. Inne handlowały miejscową lemoniadą, rumem, piwem z bananów. Jacyś chłopcy sprzedawali papierosy i gumę do żucia. W końcu, kiedy już wszystko przygotowano, a orzeszki zostały wyładowane, ekipy przystąpiły do wyciągania ciężarówki. Część chłopców, popędzana okrzykami, ciągnęła za sznury, inni pchali ramionami burtę wozu. Ciężarówka opierała się, cofała, niemal stawała dęba. Ale wreszcie wspólnym wysiłkiem została wyciągnięta i stanęła na asfalcie. Gapie bili brawo, klepali się z radości po plecach, a okoliczne dzieci tańczyły i klaskały.

Nie minęła chwila, a już następny, czekający w kolejce samochód, pławił się na dnie przepastnego dołu. Zauważyłem jednak, że tym razem jego wyciąganiem zajmowali się zupełnie inni ludzie. Przynieśli ze sobą własne liny, łańcuchy, deski i łopaty. Ci, którzy pracowali przy poprzednim samochodzie, gdzieś się już rozeszli. Tym razem praca była niezmiernie trudna i mozolna – przypadł im wóz szczególnie ciężki – olbrzymi bedford. Musieli wyciągać go stopniowo, na raty. Za każdym przestojem rozpoczynała się długa dyskusja na temat metod wyciągania, które mogłyby okazać się najbardziej skuteczne. Bedford wyślizgiwał się, jego silnik ryczał jak opętany, skrzynia ładunkowa niebezpiecznie przechylała się na bok.

Z każdym wozem dziura stawała się coraz głębsza. Jej dno było już wodnistą, kleistą mazią, w której koła buksowały w miejscu, chlapiąc i pryskając na wszystkich pecyna-mi błota i strumieniami żwiru. Pomyślałem, że czekają nas tu dwa-trzy dni postoju, nim wreszcie przyjdzie nasza kolej, by znaleźć się na dnie błotnistego dołu. Ciekawe, ile by ratownicy zażądali za wyciągnięcie naszego wozu? Ale ważniejsze w tej chwili pytanie brzmiało -jak tu już teraz wydostać się z tej pułapki? Już nie myślałem o rynku w Onitshy, o jego kolorowym żywiole, jarmarcznej, straganowej literaturze. Chciałem wydostać się stąd, musiałem wracać. Ale najpierw poszedłem zbadać okolice naszej dziurawej i zakorkowanej Oguta Road. Zobaczyć, jak ona wygląda. Zasięgnąć języka. Posłuchać, co mówią ludzie.