Изменить стиль страницы

I stało się słowo Pańskie do mnie po wtóre, mówiąc: Co widzisz jeszcze?

I rzekłem: Widzę garniec wrzący.

I rzekł: Przetoż ty przepasz biodra swoje, a wstawszy mów do nich wszystko, co Ja tobie rozkazuję: nie bój się ich.

Odłożył Biblię i wskazując ręką w stronę zgromadzonych, krzyknął: – I ja się was nie boję! Ja tu nie przyszedłem, żeby się was bać, tylko żeby wam mówić prawdę i was oczyścić!

Właściwie od pierwszej chwili swojego kazania, od pierwszych słów i zdań był w podniosłym nastroju, pełen oskarżeń, gniewu, ironii i furii. Bo zaraz ciągnął dalej: – Chrześcijanin musi być przede wszystkim czysty. Wewnętrznie czysty. A czy wy jesteście czyści? Czy ty jesteś czysty? (pokazał gdzieś w głąb sali, ale ponieważ nie wytknął nikogo konkretnie, cała grupa ludzi stojących w tamtym miejscu, jakby schwytana na gorącym uczynku, przy-kuliła się pokornie).

– A może ty uważasz, że jesteś czysty? (przesunął palec wskazujący w inne miejsce sali i z kolei ludzie tam stojący skulili się i zawstydzeni pochowali twarze). Nie, nie jesteś czysty! Daleko ci do tego, żeby być czystym! Nikt z was nie jest czysty – powiedział to kategorycznie i niemal triumfująco. W tym momencie huknęła orkiestra, odezwały się trąbki, puzony, kornety i rogi. Towarzyszył im głuchy łoskot bębnów i chaotyczne pojękiwania chóru.

– I pewnie nawet myślicie, że jesteście chrześcijanami? – mówił po chwili, tym razem z drwiną w głosie. – Mogę przysiąc, że tak myślicie. Że jesteście tego pewni. Każdy z was chodzi, dumnie wypina pierś i ogłasza: jestem chrześcijaninem! Patrzcie na mnie, patrzcie i podziwiajcie – oto idzie chrześcijanin! Prawdziwy, tak prawdziwy, że nie ma prawdziwszego na świecie! Oto jak myślicie. Ja was dobrze znam. Chrześcijanin! Cha, cha, cha, cha – wybuchnął donośnym, nerwowym i zjadliwym śmiechem, tak sugestywnym, że mnie też zaczął udzielać się nastrój sali i poczułem, jak ciarki chodzą mi po plecach.

Ludzie stali zmieszani, speszeni, napiętnowani. Kim byli, jeśli nie mogli być uznani za chrześcijan? Co mieli ze sobą zrobić, gdzie się podziać? Każde zdanie coraz bardziej przyginało ich do ziemi, ścierało na proch. Stojąc w tym skupionym, przejętym i porażonym tłumie, nie mogłem zbyt natarczywie i często rozglądać się po sali. Wystarczyło, że byłem Biały, to już zwracało uwagę. Ale kątem oka widziałem, że stojące obok mnie kobiety mają pot na skroniach i jak drżą im złożone na piersiach ręce. Być może największy lęk rodziła w nich obawa, aby kapłan nie wskazał palcem na żadną z nich konkretnie, aby nie odsądził od czci i wiary, odmówił prawa do nazywania się chrześcijanką. Czułem, że stojący na kazalnicy kapłan, ma nad nimi ogromną, hipnotyczną władzę i rozporządza prawem ferowania najsurowszych, potępieńczych wyroków.

– Czy wiecie, co to znaczy być chrześcijaninem? – pytał. Ludzie, którzy dotąd stali zgnębieni i pokorni, teraz poruszyli się, wyczekując, że usłyszą odpowiedź, jakąś radę, receptę czy definicję. – Czy wiecie, co to znaczy? – powtórzył, a czuło się, jak wśród wiernych rośnie napięcie. Nim jednak usłyszeli odpowiedź, odezwała się orkiestra. Zagrzmiały tuby, fagoty, saksofony. Rozległ się ogłuszający łomot i dudnienie bębnów. Kapłan usiadł na stojącym obok fotelu, oparł głowę na ręce, odpoczywał. Orkiestra ucichła i kapłan stanął ponownie na mahoniowej ambonie.

– Być chrześcijaninem – powiedział – to znaczy słyszeć w sobie głos Pana. Słyszeć, jak Pan pyta: Co widzisz, Jeremiaszu?

Po słowie „Pan" wierni zaczęli śpiewać:

O Panie,

Jesteś moim Panem,

O tak,

O tak, tak, tak,

O tak,

Jesteś moim Panem.

Tłum zaczął rytmicznie kołysać się i falować, od podłogi podniosły się kłęby ceglanego kurzu. Potem wszyscy odśpiewali psalm Chwalcie Pana na cymbałach głośnych…

Napięcie nieco osłabło, atmosfera złagodniała i ludzie rozluźnili się, odetchnęli, ale na krótko, bo zaraz kapłan powiedział:

– Ale wy nie możecie usłyszeć głosu Pana. Wasze uszy są zatkane. Wasze oczy nie widzą. Bo jest w was grzech. A grzech czyni was głuchymi i ślepymi.

Zapanowała zupełna cisza. W sali, pełnej siedzących nieruchomo ludzi, poruszali się teraz tylko – ale ostrożnie, niemal na palcach – młodzi, postawni, dobrze zbudowani mężczyźni. Mieli jednakowe ciemne ubrania, białe koszule, czarne krawaty. Wcześniej policzyłem, że było ich dwudziestu. Po raz pierwszy zetknąłem się z nimi jeszcze w bramie prowadzącej na dziedziniec kościoła: sprawdzali, kto przychodzi. Potem, tuż przed nabożeństwem rozeszli się po sali i stanęli przy ławkach w ten sposób, aby każdy z nich mógł obserwować inny sektor świątyni. Obserwować, ingerować, prowadzić. Ich ruchy, ich zachowanie cechowały zupełna dyskrecja i wyraźna stanowczość. Nic z afrykańskiego bałaganu i zwisania, przeciwnie – sprężystość, czujność, sprawność. Panowali nad sytuacją i czuło się, że to właśnie było ich zadaniem.

Po słowach kapłana, że drogę do ideału chrześcijanina blokuje grzech, który w sobie noszą i który niejako przez samo swoje istnienie stale wytwarzają, cisza, jaka zapanowała, miała głębokie uzasadnienie. Ludzie na sali pochodzili ze społeczności Ibo, a tradycyjna religia Ibo, podobnie jak i większości społeczeństw afrykańskich, nie zna pojęcia grzechu. Wiąże się to z innym pojmowaniem winy w teologii chrześcijańskiej i w tradycji afrykańskiej. W tej ostatniej nie istnieje pojęcie zła metafizycznego, abstrakcyjnego, zła samego w sobie. Postępek nabiera cech złego uczynku wtedy, kiedy, po pierwsze – w ogóle zostanie wykryty, a po drugie – kiedy społeczność albo inna osoba uznają go za zły. Przy czym kryterium nie jest tu aksjologiczne, ale praktyczne, konkretne: złe jest to, co wyrządza innym szkodę. Nie istnieją złe intencje (myśli, pragnienia), ponieważ zło nie jest złem, dopóki się nie zmaterializuje, nie przybierze formy czynnej. Istnieją tylko złe uczynki.

Jeżeli życzę mojemu wrogowi, aby się rozchorował, to nie popełniam nic złego, żadnego grzechu. Dopiero kiedy wróg rzeczywiście rozchoruje się, mogę być posądzony o zły uczynek – że zaszczepiłem mu chorobę (ponieważ wierzy się tam, że przyczyny chorób nie są biologiczne, lecz biorą się z czarów rzucanych przez naszych przeciwników).

Najważniejsze jest jednak może to, że zło nie wykryte nie jest złem, a więc i nie budzi poczucia winy. Mogę oszukiwać z czystym sumieniem tak długo, dopóki ktoś nie zorientuje się, że jest przeze mnie oszukiwany i nie wskaże na mnie palcem. Tradycja chrześcijańska uwewnętrznia winę: duszę mamy obolałą, sumienie męczy nas, dręczą zgryzoty. To jest ten stan, w którym odczuwamy ciężar grzechu, jego męczącą natrętność, jego palącą obecność. Inaczej w społeczeństwach, w których jednostka istnieje nie sama dla siebie, ale tylko jako element zbiorowości. Zbiorowość zdejmuje z nas prywatną odpowiedzialność, nie ma więc winy indywidualnej, a tym samym i poczucia grzechu. Odczuwanie grzechu dzieje się w czasie: zrobiłem coś złego, czuję, że popełniłem grzech, to mnie dręczy i teraz szukam sposobu, aby się oczyścić, odpokutować, zmazać go, wyspowiadać się itd. Wszystko to jest procesem, wymaga czasu. Otóż w afrykańskim rozumieniu tego problemu, takiego czasu nie ma, w afrykańskim czasie nie ma dla grzechu miejsca. Bo albo nie popełniam nic złego, skoro nie jest to wykryte, albo też, kiedy zło zostaje ujawnione, jest ono w tym samym momencie, natychmiast, ukarane i tym samym – unicestwione. Wina i kara idą tu bowiem w parze, tworzą nierozerwalne iunctim nie zostawiając między sobą wolnego pola, żadnej przestrzeni. W tradycji afrykańskiej nie ma miejsca na rozterki i dramat Raskolnikowa.

– Grzech czyni was głuchymi i ślepymi – powtórzył z naciskiem kapłan. Głos zaczął mu lekko drżeć. – Ale czy wiecie, co czeka tych, co nie słuchają i nie patrzą? Którzy myślą, że mogą żyć z dala od Pana?