Изменить стиль страницы

Mówię Szkotom, że te roszczenia ich rozmówców wynikają z przekonania wielu Afrykańczyków, iż Biały ma wszystko. W każdym razie, że ma wiele, dużo więcej niż Czarny. I że jeżeli na jego drodze pojawia się Biały, to tak jakby kura zniosła Afrykańczykowi złote jajko. Musi skorzystać z tej szansy, nie może zagapić się, przepuścić okazji. Tym bardziej że rzeczywiście wielu z tych ludzi nic nie ma, wszystkiego potrzebuje i tylu rzeczy pragnie.

Ale jest w tym także i wielka różnica zwyczajów, odmienność oczekiwań.

Kultura afrykańska jest kulturą wymiany. Ty mi coś dajesz i moim obowiązkiem jest ci się odwzajemnić. Nie tylko obowiązkiem. Tego wymaga moja godność, mój honor, moje człowieczeństwo. W trakcie wymiany stosunki międzyludzkie przybierają swoją najwyższą formę. Związek dwojga młodych ludzi, którzy poprzez swoje potomstwo przedłużają obecność człowieka na ziemi i zapewniają, że będziemy istnieć, że życie będzie trwało, ten związek powstaje właśnie w akcie międzyklanowej wymiany: kobiety – na różne dobra materialne niezbędne dla jej klanu. W takiej kulturze wszystko przybiera postać podarku, prezentu domagającego się rekompensaty. Prezent nieodwzajemniony ciąży na tym, który go nie odpłaci, pali jego sumienie, a nawet może sprowadzić nieszczęście, chorobę, śmierć. Dlatego otrzymanie prezentu jest sygnałem, bodźcem do natychmiastowego działania zwrotnego, do szybkiego przywrócenia stanu równowagi: dostałem? odpłacam!

Wiele nieporozumień powstaje, kiedy jedna ze stron nie rozumie, że wymianie mogą podlegać wartości różnego rzędu, na przykład wartości symboliczne wymieniamy na materialne i vice versa. Jeżeli Afrykańczyk zbliża się do Szkotów, to obsypuje ich przecież różnymi podarkami: obdarza ich swoją osobą i uwagą, udziela im informacji, ostrzegając przed złodziejami, zapewnia im bezpieczeństwo itd. Jest zrozumiałe, że ów hojny człowiek oczekuje teraz wzajemności, rekompensaty, zaspokojenia oczekiwań. Tymczasem widzi ze zdumieniem, że Szkoci robią kwaśne miny, a nawet odwracają się tyłem i odchodzą!

Wieczorem pojechaliśmy dalej. Zrobiło się trochę, chłodniej, można było oddychać. Jechaliśmy na wschód, coraz bardziej w głąb Sahelu, w głąb Afryki. Szlak kolejowy prowadził przez Gaudiry, Diboli i większe miasto, już po stronie malijskiej – Keyes. Na każdej stacji Madame Diuf robiła zakupy. Przedział pełen już był pomarańcz, arbuzów, owoców papaya, nawet winogron. Teraz kupowała rzeźbione stołki, mosiężne świeczniki, chińskie ręczniki, francuskie mydła toaletowe. Cały czas wznosiła okrzyki triumfu: – Voila, m'sieurs dames! Combien cela coute a Bamako? Cinq fois plus cher! Et a Dakar? Dix fois! Bon Dieu! Quel achat! – Teraz już rozciągnęła się na całą długość ławki. Straciłem siedzące miejsce, ale i Szkotom został już tylko skrawek po przeciwnej stronie przedziału wypełnionego po sufit owocami, proszkami do prania, bluzkami, pękami suszonych ziół, woreczkami nasion, prosa i ryżu.

Miałem wrażenie, a trochę byłem senny i czułem, jak ogarnia mnie maligna, że Madame ciągle ogromnieje, że jest jej więcej i więcej. Jej obszerne bou-bou chwytało wiatr wpadający przez okno, pęczniało, wydymało się jak żagiel, falowało i furkotało. Wracała do domu, do Bamako dumna z tanich zakupów. Zadowolona, triumfująca wypełniała sobą cały przedział.

Patrząc na Madame Diuf, na jej wszechobecność, dynamiczne panowanie, monopol i bezpardonową wszechwładzę zdałem sobie sprawę, jak bardzo zmieniła się Afryka. Przypomniało mi się, jak jechałem tą kolej ą przed laty. Byłem wówczas sam w przedziale, nikt nie śmiał zakłócać spokoju i ograniczyć wygody Europejczyka. A teraz właścicielka straganu w Bamako, pani tej ziemi, bez zmrużenia powiek wypiera z przedziału troje Europejczyków, pokazując, że nie ma tu dla nich miejsca.

O czwartej nad ranem dotarliśmy do Bamako. Dworzec był pełen ludzi, na peronie stał gęsty tłum. Do naszego przedziału wpadła gromada rozgorączkowanych chłopców. To drużyna Madame przyszła dźwigać jej zakupy. Wyszedłem z wagonu. Usłyszałem krzyk jakiegoś mężczyzny. Przepchnąłem się w tę stronę. Zobaczyłem Francuza w podartej koszuli, jak siedzi na peronie, jęczy i przeklina. Kiedy wysiadał z wagonu, w sekundę ukradli mu wszystko. Został mu tylko w ręku uchwyt od walizki i teraz tym strzępem podartej dermy wygrażał światu.

Sól i złoto

W Bamako mieszkam w schronisku, które nazywa się Centre d'Accueil. Prowadzą je siostry zakonne z Hiszpanii. Można tam wynająć za tani grosz pokoik, w którym stoi łóżko z moskitierą. Ta moskitiera jest najważniejsza, bez niej komary zagryzłyby każdego na śmierć. (Ludzie, kiedy myślą o Afryce, myślą ze zgrozą o takich niebezpieczeństwach, jak spotkanie z lwem, ze słoniem czy wężem, tymczasem prawdziwi wrogowie są tu ledwie albo wcale niewidoczni dla oka.) Negatywną stroną Centre d'Accueil jest to, że na dziesięć wynajmowanych pokoi przypada tylko jeden prysznic. W dodatku zajmuje go stale młody Norweg, który przyjechał tu, nie zdając sobie sprawy, że w Bamako jest tak strasznie gorąco. W istocie, wnętrze Afryki jest ciągle rozpalone do białości. To wyżyna wiecznie wystawiona na słońce, które zdaje się tu być zawieszone tuż nad ziemią-wystarczy zrobić nieopatrzny ruch i wyjść z cienia, aby spłonąć na miejscu. Na przybyszów z Europy działa tu także czynnik psychologiczny – wiedzą, że są w głębi piekła, daleko od morza, od ziem o łagodniejszym klimacie i to poczucie odległości, zamknięcia, uwięzienia czyni ich los jeszcze trudniejszym do zniesienia. W każdym razie ów Norweg po kilku dniach pobytu wpółuduszony i ugotowany postanowił rzucić wszystko i wracać do domu, ale musiał czekać na samolot. Uznał, że tylko nie wychodząc spod prysznica dożyje tej chwili.

Rzeczywiście, w porze suchej panuje tu przygniatający upał. Ulica, przy której mieszkam, już od rana jest martwa. Pod ścianami, w przejściach, w bramach siedzą nieruchomo ludzie. Siedzą w cieniu rosnących tu eukaliptusów i mimoz, pod wielkim, rozłożystym mangowcem i wysoką, płonącą amarantową bugenwillą. Siedzą na długiej ławce przed barem Mauretańczyka i na pustych skrzynkach stojących przed narożnym sklepikiem. Mimo że kilkakrotnie długo ich obserwowałem, nie umiałbym określić, co – tak siedząc – robią. Bo właściwie nie robią nic. Nawet nie rozmawiają. Przypominają ludzi wyczekujących godzinami w poczekalni lekarza. Chociaż to złe porównanie. Bo lekarz w końcu kiedyś przyjdzie. Tymczasem tu nie przychodzi nikt. Nie przychodzi, nie odchodzi. Powietrze drga, faluje, porusza się niespokojnie jak nad kotłem gotującej się wody.

Któregoś dnia przyjechał do sióstr ich krajan z Walencji, Jorge Esteban. Miał w tejże Walencji biuro podróży i jeździł po Afryce Zachodniej, zbierając materiały do reklamówki turystycznej. Jorge był człowiekiem pogodnym, wesołym, energicznym. Typem urodzonego wodzireja. Wszędzie czuł się u siebie, z wszystkimi było mu dobrze. U nas zabawił tylko jeden dzień. Na palące słońce nie zwracał uwagi, skwierczący żar dodawał mu sił. Rozpakował torbę pełną aparatów fotograficznych, obiektywów, filtrów, rolek filmu. Po czym zaczął chodzić po ulicy, rozmawiać z siedzącymi ludźmi, dowcipkować, coś obiecywać. Następnie umieścił na trójnogu swojego canona. Wyjął donośny, piłkarski gwizdek i zaczął gwizdać. Patrzyłem przez okno i nie wierzyłem własnym oczom. Ulica momentalnie zapełniła się ludźmi. W sekundę utworzyli oni wielkie koło i zaczęli tańczyć. Nie wiem, skąd pojawili się malcy. Mieli puste blaszanki, w które teraz uderzali rytmicznie. Rytm zresztą wybijali wszyscy, klaszcząc w dłonie i szurając w tańcu nogami. Ludzie ocknęli się. popłynęła w nich krew, nabrali wigoru. Widać było, jak ten taniec ich bawi, jak cieszą się, że odkryli w sobie życie. Coś zaczęło się dziać na tej ulicy, w ich otoczeniu, w nich samych. Poruszyły się ściany domów, obudziły się cienie. Coraz to ktoś przyłączał się do kręgu tańczących, który rósł, pęczniał i przyspieszał tempo. Zresztą tańczył także tłum gapiów, cała ulica, wszyscy. Kołysały się kolorowe bou-bou, białe galabije, błękitne turbany. Nie ma tu asfaltu ani bruku, więc nad głowami zaraz zaczęły unosić się kłęby pyłu, ciemne, gęste, rozpalone, dławiące, a te obłoki, jak tumany wzniecane przez pożar, przyciągały ludzi z sąsiedztwa, nagle cała dzielnica zaczęła pląsać, podrygiwać, bawić się w samo najgorsze, najgorętsze, mordercze południe!