Изменить стиль страницы

Dlatego też, kiedy ksiądz Stanisław zatrzymuje samochód i mówi policjantom: – Eveche Bertoua!, ci nie sprawdzają dokumentów, nie rewidują wozu, nie domagają się okupu, tylko uśmiechają się, robią przy zwalający ruch ręką: można jechać dalej.

Po nocy, spędzonej w budynku kurii w Bertua, pojechaliśmy razem do wioski, która nazywa się Ngura, a leży sto dwadzieścia pięć kilometrów stąd. Mierzenie odległości kilometrami jest tu jednak mylące i niewiele mówi. Jeżeli trafi się dobry asfalt, taki odcinek można przejechać w godzinę, ale jeżeli są to zapuszczone bezdroża, będziemy potrzebować dnia jazdy, a w porze deszczowej nawet dwóch albo trzech. Dlatego w Afryce zwykle nie mówi się: – Ile to kilometrów?, lecz: – Ile to zajmie czasu?, przy czym w takim momencie odruchowo spoglądam na niebo -jeżeli świeci słońce, wystarczą nam na przykład trzy, cztery godziny, ale jeśli ciągną chmury i złapie nas ulewa, naprawdę nie wiemy, kiedy dotrzemy na miejsce.

Ngura – to parafia misjonarza Stanisława Stanisławka, który, jadąc teraz przed nami swoim samochodem, prowadzi nas na miejsce. Właściwie tylko dzięki niemu będziemy mogli tam dotrzeć. W Afryce, jeżeli zjedziemy z nielicznych tu, kilku głównych szlaków, jesteśmy zgubieni. Nie ma drogowskazów, napisów, oznakowań. Nie ma dokładnych map. W dodatku te same drogi przebiegają różnie w zależności od pory roku, pogody, stanu wód, zasięgu wiecznych tu pożarów.

Jedynym ratunkiem jest ktoś tutejszy, miejscowy, ktoś, kto zna okolicę, umie czytać krajobraz, który dla nas jest nic nie mówiącą kolekcją symboli i znaków, równie niezrozumiałych i tajemniczych jak chińskie pismo. Bo: – Co ci mówi to drzewo? – Nic! – Nic? Przecież ono mówi, że teraz musisz skręcić w lewo, bo inaczej zabłądzisz. A ten kamień? – Ten kamień? Też nic! – Nic? A nie widzisz, że ten kamień to znak, żebyś natychmiast skręcał w prawo, bardzo ostro w prawo, bo dalej są bezdroża, bezludzia, śmierć?

W ten sposób ów człowiek miejscowy, ów niepozorny, bosonogi znawca pisma krajobrazowego, biegły czytelnik jego zagadkowych hieroglifów, staje się naszym przewodnikiem i zbawcą. Każdy z tych ludzi nosi w pamięci swoją małą geografię, prywatny obraz otaczającego go świata, wiedzę i sztukę najbardziej cenną, bo pozwalającą w najgorszej nawałnicy, w największych ciemnościach znaleźć drogę do domu, a tym samym ocalić się, przeżyć.

Ksiądz Stanisławek jest tu od lat, więc bez kłopotów przeprowadza nas przez zawiłe labirynty tej okolicy. Aż dojeżdżamy do jego plebanii. Jest to ubogi, byle jaki barak, w którym mieści się wiejska szkoła, nieczynna, bo brak nauczyciela. Jedna klasa to mieszkanie księdza: łóżko i stół, kuchenka, lampa naftowa. W następnej klasie znajduje się kaplica. Obok tego baraku stoją ruiny kościółka, który się zawalił. I teraz zadaniem misjonarza, jego głównym zajęciem, jest zbudowanie nowego kościoła. Szarpanina straszna, praca na lata. Nie ma pieniędzy, ludzi do pracy, materiałów, transportu. Cała nadzieja w starym samochodzie księdza. Żeby się tylko nie zepsuł, nie rozleciał, nie stanął. Bo wówczas wszystko zostanie zawieszone: budowa kościoła, nauka Ewangelii, zbawienie dusz.

Potem pojechaliśmy szczytami wzgórz (a w dole, pod nami, ciągnęła się równina pokryta zieloną tkaniną gęstego, zbitego lasu, wielka, bez granic, jak morze, jak Atlantyk) do miejsca, gdzie stała osada kopaczy złota, którzy szukali skarbu na dnie krętej i leniwej rzeki Ngabadi. Było już popołudnie, a ponieważ nie ma tu zmierzchu i ciemność może zapaść w minutę, pojechaliśmy najpierw tam, gdzie kopacze pracuj ą.

Dnem głębokiego wąwozu płynie rzeka. Ma ona płytkie dno, piaszczyste i żwirowate. Jego każdy centymetr jest przeorany, wszędzie widać głębokie leje, jamy, doły, wyrwy. Na tym pobojowisku mrowią się tłumy czarnych ludzi, półnagich, ociekających potem i wodą, rozgorączkowanych, w transie. Bo to miejsce ma swój klimat, swój ą atmosferę sensacji, pożądania, zachłanności, hazardu, mrocznego kasyna gry. Jakby gdzieś tu kręciła się niewidoczna, ale jakże wyczuwalna ruletka, wirowało jej kapryśne ramię. Ale przede wszystkim słychać w wąwozie głuchy stuk motyk przekopujących żwir, szelest piasku potrząsanego ręcznymi sitami i monotonne dźwięki ni to zawołań, ni to pieśni ludzi pracujących na dnie wąwozu. Nie widać, żeby się ci poszukiwacze do czegoś dokopywali, coś znajdowali, odkładali. Kołyszą jakieś koryta, lej ą w nie wodę, cedzą, oglądaj ą piasek na dłoni, pod światło, wyrzucaj ą wszystko do rzeki.

A jednak czasem coś znajdują. Wystarczy spojrzeć na szczyt wąwozu, na stoki wzgórz, które ów wąwóz przecina. Tam właśnie, w cieniu drzew mangowych, pod przejrzystymi parasolami akacjowców i palm strzępiastych, stoją namioty Arabów. To handlarze złota z Sahary, sąsiedniego Nigru, z Ndżameny i z Nubii. Ubrani w białe galabije, w śnieżne, pięknie wiązane turbany, siedzą bezczynnie u wejścia do namiotów, piją herbatę i palą zdobne nargile. Od czasu do czasu któryś z umordowanych czarnych, żylastych kopaczy wspina się do nich z dna zatłoczonego wąwozu. Kuca przed Arabem, wyjmuje i rozwija papierek. Na jego pomarszczonym dnie leży kilka ziarenek złotego piasku. Arab przygląda im się obojętnie, rozważa, oblicza. Mówi cenę. Czarny, umorusany Kameruńczyk, pan tej ziemi i tej rzeki, bo to przecież jego kraj i niby jego złoto, nie ma co się spierać, kłócić o wyższą cenę. Inny Arab dałby mu takie same grosze. I następny – też. Cena jest jedna. To monopol.

Zapada ciemność, wąwóz pustoszeje i cichnie, zresztą już nie widać wnętrza, to teraz czarna, wygasła czeluść. Idziemy do osady, która nazywa się Colomine. Jest to na poczekaniu sklecone miasteczko, tak prowizoryczne i tandetne, że mieszkańcom nie będzie żal porzucić go, kiedy w rzece skończy się złoto. Szałas dostawiony do szałasu, budka do budki – tak ciągną się uliczki slumsów, zmierzając do jednej, głównej, z barami i sklepami, na której toczy się życie wieczorne i nocne. Nie ma elektryczności. Wszędzie palą się lampki, kaganki, znicze i świece, a na ziemi polana i szczapy. To, co ich blask wydobywa z ciemności, jest migawkowe i chwiejne. Tu przemkną jakieś sylwetki, tam pokaże się czyjaś twarz, rozbłyśnie oko, wyłoni się ręka. Ten kawałek blachy – to dach, to, co błysnęło – to nóż, a ta ucięta deska nie wiadomo skąd jest i do czego służy. Nic się nie łączy, nie komponuje, nie układa w całość. Wiemy tylko, że ta ciemność wokół nas porusza się, ma swoje kształty i wydaje głosy. Że z pomocą światła możemy jej świat wewnętrzny wydobyć na powierzchnię i zobaczyć, ale gdy tylko światło zgaśnie, wszystko nam ucieknie i zniknie. Widziałem w Colomine setki twarzy, słyszałem dziesiątki rozmów, minąłem mnóstwo ludzi idących, krzątających się, siedzących. Ale z powodu tego rozmigotania obrazów w chwiejnym płomyku lampek, ze względu na ich fragmentaryczność i tempo, w jakim się zmieniały, nie potrafię żadnej twarzy połączyć z jakąś postacią ani żadnego głosu powiązać z jakimś konkretnym, spotkanym tam człowiekiem.

Rano pojechaliśmy na południe do Wielkiego Lasu. Ale najpierw była przebijająca się przez dżunglę rzeka Kadei (jest ona dopływem rzeki Sangha, która na wysokości Yum-bi i Bolobo wpada do rzeki Kongo). Zgodnie z panującą tu zasadą, że rzecz raz zepsuta, nigdy nie będzie naprawiona – nasz prom wyglądał na przedmiot nadający się tylko na złom. Ale kręciło się tam trzech małych chłopców, którzy umieli to monstrum zmusić do ruchu. Prom: ogromne, prostokątne, płaskie, metalowe pudło. Nad nim, przez rzekę, przeciągnięta jest stalowa lina. Pokręcając skrzypiącą korbką, stosując technikę naprężeń i poluzowań liny, chłopcy przesuwają- wolniutko, wolniusieńko – prom (z nami i samochodem) od jednego brzegu do drugiego. Oczywiście, operacja ta może się udać tylko wówczas, gdy nurt wody jest niemrawy i senny. Wystarczy, żeby drgnął, ożywił się, a porwani przez Kadei, Sanghę i Kongo wylądowalibyśmy w Atlantyku.