Изменить стиль страницы

Jedziemy. Patrzę, co John i Zado chcą mi pokazać. Więc najpierw muszę zobaczyć rzeczy imponujące. Rzeczy imponujące to są obiekty amerykańskie. Za Monrowią, po kilku kilometrach jazdy, zaczyna się wielki, metalowy las. Maszty i maszty. Masywne, wysokie, a z nich wyrastają jeszcze wyżej sięgające rozgałęzienia, odnogi, sieci anten, prętów, drutów. Te konstrukcje ciągną się kilometrami, w pewnej chwili mamy wrażenie, że jesteśmy gdzieś w świecie science fiction, zamkniętym, niezrozumiałym, nie z tej ziemi. To stacja retransmisyjna Voice of America na Europę, Afrykę i Bliski Wschód, zbudowana w erze przedsatelitarnej, w czasie II wojny światowej, teraz bezczynna, opuszczona, zjadana przez rdzę.

Potem jedziemy na drugą stronę miasta, do miejsca, gdzie otwiera się przed nami ogromna równina, płaskie, nie kończące się błonie, przecięte betonowym pasem startowym. To lotnisko Robertsfield, największe w Afryce, jedno z największych w świecie. Teraz puste, zniszczone, zamknięte (czynne jest tylko małe lotnisko w mieście, na którym lądowałem). Budynek lotniska – zbombardowany, pas startowy – podziurawiony lejami od pocisków i bomb.

Wreszcie obiekt największy, państwo w państwie, plantacja kauczuku Firestone'a. Ale trudno tam dojechać, bo coraz to napotykamy posterunek wojskowy. Przed każdym stoi bariera i trzeba się zatrzymać. Zatrzymać i czekać. Po jakimś czasie wychodzi z budki żołnierz. Z budki, zza worków z piaskiem – różnie. Rozpytuje – a kto, a co? Powolność jego ruchów, jego rzadkie słowa – sylaby, jego bezbarwne, tajemnicze spojrzenie, namysł i zaduma na twarzy mają dodać powagi i autorytetu osobie i funkcji wartownika. – Czy można dalej jechać? Nim odpowie, otrze pot z twarzy, poprawi broń, obejrzy samochód z różnych stron, nim, nim – John w końcu postanawia wrócić, nie dojedziemy na miejsce do wieczora, a od zmroku wszystkie drogi są zamknięte, nie będziemy mieli co ze sobą zrobić.

Znowu jesteśmy w mieście. Wiozą mnie na skwer, na którym leżą, zarośnięte już zielenią, szczątki wysadzonego w powietrze pomnika prezydenta Tubmana. Pomnik polecił wysadzić Doe, aby pokazać, że skończyło się panowanie postniewolników z Ameryki, a władzę objął uciśniony lud liberyjski. Tutaj, jeżeli coś ulegnie destrukcji, rozbiciu, zniszczeniu, to już tak będzie zostawione. Na drodze spotkamy wbite w pień zardzewiałe szczątki karoserii: to przed laty rozbił się o drzewo samochód i jego resztki tkwią tam do dzisiaj. Jeżeli na szosę zwali się drzewo, nie ruszą go, będą omijać polem, wydepcą nową drogę. Dom nie dokończony -pozostanie nie dokończonym, zrujnowany – zrujnowanym. Podobnie z tym pomnikiem. Nie myślą go odbudować, ale także nie usuną szczątków. Sam akt destrukcji kończy sprawę: jeżeli pozostał jakiś materialny ślad, nie ma on już znaczenia, ciężaru, a tym samym nie warto poświęcać mu uwagi.

Nieco dalej, bliżej portu i morza, zatrzymaliśmy się w pustym miejscu, przed potwornie cuchnącą górą śmieci. Widziałem, jak biegaj ą po niej szczury. W górze krążyły sępy. John wyskoczył z samochodu i zniknął wśród stojących obok, walących się szałasów. Po chwili pojawił się z jakimś starym człowiekiem. Poszliśmy za nim. Wstrząsały mną dreszcze, bo szczury łaziły nam między nogami, bez lęku. Zaciskałem nos palcami, dusiłem się. W końcu stary zatrzymał się i pokazał gnijący stok śmietnika. Coś powiedział. – On powiedział – przetłumaczył mi Zado – że tu rzucili trupa Doe. Gdzieś tu, gdzieś w tym miejscu.

Żeby odetchnąć lepszym powietrzem, pojechaliśmy jeszcze nad Rzekę Świętego Pawła. Rzeka była granicą między Monrowią a światem warlordów. Przez rzekę szedł most. Po stronie Monrowii ciągnęły się bez końca szałasy i klitki obozu uchodźców. Był tu też wielki rynek – barwne królestwo zapalczywych i rozgorączkowanych handlarek. Ci z drugiej strony rzeki, z wnętrza piekła warlordów, ze świata, w którym rządzi terror, głód i śmierć, mogli przechodzić na naszą stronę po zakupy, tyle że przed wejściem na most musieli zostawić u siebie broń. Patrzyłem, jak już przeszedłszy most, zatrzymują się po tej stronie, jednak nieufni i niepewni, zdziwieni, że istnieje normalny świat. I jak wyciągają ręce, jakby chodziło o coś materialnego, coś, co da się dotknąć.

Tam też zobaczyłem człowieka, który był nagi, ale chodził z kałasznikowem na ramieniu. Ludzie rozstępowali się przed nim, omijali go. Chyba był to wariat. Wariat z kałasznikowem.

Leniwa rzeka

W Jaunde czeka na mnie młody misjonarz Stanisław Gurgul, dominikanin. Zawiezie mnie w lasy Kamerunu. – Ale najpierw – mówi – pojedziemy do Bertua. Do Bertua? Nie wiem, gdzie to jest. Nigdy tam nie byłem. Nawet nie miałem pojęcia, że Bertua istnieje! Nasza ziemia, nasza planeta to tysiące, dziesiątki tysięcy miejsc, które mają swoje nazwy (w dodatku pisane lub wymawiane odmiennie w różnych językach, co dodatkowo zwiększa ich liczbę), a są ich takie nieprzebrane ilości, że człowiek podróżując, nie jest w stanie spamiętać choćby i procentu. Albo też – bo i tak często bywa – pamięć nasza wypełniona jest nazwami miejscowości, regionów i krajów, których nie możemy już połączyć z żadnym obrazem, widokiem czy pejzażem, z żadnym zdarzeniem ani twarzą. W dodatku wszystko nam się myli, plącze, zaciera. Oazę Sodori umieszczamy w Libii zamiast w Sudanie, miasteczko Tefe – w Laosie zamiast w Brazylii, mały rybacki port Galie – w Portugalii zamiast tam, gdzie naprawdę leży – to jest w Sri Lance. Jedność świata, tak trudna do osiągnięcia w doświadczalnej rzeczywistości, spełnia się w naszych mózgach, w jego pokładach poplątanej i pogubionej pamięci.

Z Jaunde do Bertua jest trzysta pięćdziesiąt kilometrów prowadzącej na wschód, w kierunku Republiki Środkowej Afryki i Czadu, szosy, która biegnie po łagodnych, zielonych wzgórzach, między plantacjami kawy, kakao, bananów i ananasów. Po drodze, jak to zwykle w Afryce, coraz to napotykamy posterunki policji. Stanisław zatrzymuje samochód, wychyla głowę przez okienko i mówi: – Eveche Bertoua! (biskupstwo Bertua!). Działa to momentalnie i magicznie. Coś związanego z religią, z siłami nadprzyrodzonymi, ze światem obrzędu i ducha, z czymś, czego nie można zobaczyć ani dotknąć, ale co przecież istnieje, i to istnieje bardziej realnie niż wszelka uzewnętrzniona materialność – wywołuje tu natychmiastową reakcję szacunku, powagi, respektu i trochę – lęku. Wiemy, jak kończy się wszelkie igranie z czymś wyższym a tajemnym, panującym a nieodgadnionym – kończy się zawsze źle. W istocie jednak chodzi o coś więcej. Rzecz dotyczy bowiem pytania o źródło i istotę bytu. Myślenie Afrykańczyków, tych, z którymi się latami stykałem, jest głęboko religijne. – Croyez-vous en Dieu, monsieur? (Czy wierzy Pan w Boga?) Zawsze czekałem na to pytanie, bo wiedziałem, że padnie, bo mi je zadawano tyle już razy. I wiedziałem, że ten, kto mi to pytanie stawia, będzie się w takim momencie uważnie we mnie wpatrywać, śledzić każde drgnienie na mojej twarzy. Zdawałem sobie sprawę z powagi tej chwili, z sensu, jaki w sobie niesie. I przeczuwałem, że sposób, w jaki odpowiem, rozstrzygnie o naszych wzajemnych stosunkach, a już na pewno o stosunku pytającego do mnie. I kiedy mówiłem: -Oui, j 'en crois (Tak, wierzę) – widziałem po jego twarzy, jaką to przynosi mu ulgę, jak rozładowuje w nim towarzyszące tej scenie napięcie i trwogę, jak go to ze mną brata, pozwala przełamać bariery koloru skóry, statusu i wieku. Afrykanie cenili sobie i lubili łączyć się z drugim na tej wyższej, duchowej płaszczyźnie kontaktu, która często nie dawała się zwerbalizować i zdefiniować, ale której istnienie i wartość każdy przeczuwał instynktownie i spontanicznie.

Na ogół nie musiał to być żaden konkretny Bóg. Taki, którego można by nazwać, a jego wygląd czy cechy jakoś opisać. Chodziło raczej o co innego, o niezłomną wiarę w istnienie Istoty Najwyższej, tej, która stwarza i panuje, a także przepaja człowieka substancją duchową, wynoszącą go ponad świat bezrozumnych zwierząt i rzeczy martwych. Ta pokorna i żarliwa wiara w Istotę Najwyższą sprawia, że jej wysłanników i ziemskich przedstawicieli również otacza szczególne poważanie i pełna rewerencji akceptacja. Przywilej ten rozciąga się zresztą na całą, liczną tu, warstwę duchownych najprzeróżniejszych wyznań, wiar, Kościołów i zgromadzeń, której misjonarze katoliccy stanowią tylko niewielki procent. Niezliczone są bowiem w Afryce rzesze mułłów i marabutów islamskich, ministrów setek sekt i odłamów chrześcijańskich, a także kapłanów afrykańskich bogów i kultów. Mimo pewnej konkurencji tolerancja w tym środowisku jest zdumiewająca, a uznanie wśród prostych ludzi – powszechne.