Dalej to jazda – pogrążanie się w Wielki Las, jazda – zanurzanie się, zsuwanie na dno, w labirynty, tunele i podziemia jakiejś innej, zielonej, mrocznej, nieprzeniknionej rzeczywistości. Wielkiego Lasu tropikalnego nie da się porównać z żadnym lasem Europy ani z żadną równikową dżunglą. Lasy Europy są piękne i bogate, ale mają wymiar średni, a ich drzewa umiarkowaną wysokość – możemy sobie wyobrazić, jak wchodzimy na szczyt nawet najwyższego jesionu czy dębu. Dżungla znowu to kłębowisko, zamotana w gigantyczny supeł plątanina gałęzi, korzeni, krzewów i lian, to mnożąca się w duchocie i ścisku biologia, zielony kosmos.
Wielki Las jest inny. Jest monumentalny, jego drzewa mają trzydzieści, pięćdziesiąt i więcej metrów wysokości, są gigantyczne, idealnie proste, stoją luźno, zachowując wobec siebie wyraźny dystans, wyrastają z ziemi właściwie bez poszycia. I teraz, wjeżdżając w Wielki Las, pomiędzy te niebotyczne sekwoje, mahonie, sapele i iroka, mam uczucie, jakbym wchodził w progi wielkiej katedry, przeciskał się do wnętrza egipskiej piramidy czy stanął wśród drapaczy chmur Piątej Alei.
Jazda drogami, które tędy prowadzą, jest często męczarnią. Są odcinki tak dziurawe i wyboiste, że właściwie nie można jechać, wóz miota się jak łódka wstrząsana sztormem, każdy metr jest torturą. Jedyne samochody, które łatwo sobie radzą z tą nawierzchnią, to gigantyczne maszyny o silnikach jak brzuchy parowych lokomotyw, którymi Francuzi, Włosi, Grecy i Holendrzy wywożą stąd drzewo do Europy. Bo ów Wielki Las jest dzień i noc wycinany, jego obszar maleje, drzewa znikają. Coraz to napotyka się wielkie, puste polany, na których z ziemi wystają świeże, olbrzymie karpy. Zgrzyt pił niesie się kilometrami świszczącym, przenikliwym echem.
Gdzieś w tym lesie, w którym wszyscy wydajemy się tacy mali, żyją jeszcze niżsi od nas -jego stali mieszkańcy. Rzadko możemy ich zobaczyć. Po drodze mija się ich słomiane chatki. W obejściu nie widać nikogo. Właściciele są gdzieś w głębi lasu. Polują na ptaki, zbierają jagody, ścigają jaszczurki, szukają miodu. Przed każdym domem wiszą na kiju albo są rozciągnięte na żyłce pióra sowy, pazurki mrówkojada, odwłok skorpiona czy ząb węża. Sekret polega na sposobie ułożenia tych drobiazgów. Pewnie informują, gdzie szukać gospodarzy.
Nocą zobaczyliśmy prosty, wiejski kościół i stojący przy nim ubogi dom – plebanię. Byliśmy u celu. Gdzieś w jednym z pokoi paliła się naftowa lampa, nikły, chybotliwy blask padał przez otwarte drzwi na ganek. Weszliśmy do środka. Było ciemno i cicho. Dopiero po chwili wyszedł do nas wysoki, szczupły mężczyzna w jasnym habicie. Ksiądz Jan, z południa Polski. Miał wychudłą, spoconą twarz, duże, płonące oczy. Męczyła go malaria, najwyraźniej gorączkował, można było domyślać się, że po tym ciele krążą teraz dreszcze i skurcze. Udręczony, wycieńczony i apatyczny mówił cichym głosem. Chciał nas jakoś przyjąć, ugościć, ale z jego zakłopotanych gestów, z jego bezkierunkowej dreptaniny widać było, że nie ma czym i nie wie jak. Ze wsi przyszła jakaś stara kobieta i zaczęła przygrzewać nam ryż. Piliśmy wodę, potem chłopak przyniósł butelkę piwa z bananów. – Dlaczego ksiądz tu siedzi? – pytałem. – Dlaczego stąd nie wyjedzie? – Sprawiał wrażenie człowieka, w którym jakaś cząstka już zgasła. Czegoś już w nim nie było. -Nie mogę – odpowiedział. – Ktoś musi pilnować kościoła. -1 pokazał ręką na widoczną za oknem czarną bryłę.
Poszedłem położyć się do sąsiedniego pokoju. Nie mogłem zasnąć. Nagle zaczęły mi przychodzić do głowy słowa starej ministrantury. Pater noster, qui es in caelis… Fiat voluntas tua… sed libera nos a malo…
Rano ten chłopiec, którego zobaczyłem wieczorem, walił młotkiem w wiszącą na drucie, pogiętą felgę. Felga zastępowała dzwon. Stanisław i Jan odprawiali w kościele mszę poranną. Mszę, w której uczestniczył tylko ten chłopiec i ja.
Madame Diuf wraca do domu
Z początku nic nie zapowiada tego, co będzie potem. O świcie na dworcu kolejowym w Dakarze jest pusto. Na torach stoi tylko jeden pociąg, który przed południem odjedzie do Bamako. Zresztą pociągi rzadko tu przyjeżdżają i odjeżdżają. W całym Senegalu jest tylko jedna linia międzynarodowa – do Bamako, stolicy Mali, i tylko jedna, krótka, krajowa – do Saint Louis. Pociąg do Bamako kursuje dwa razy w tygodniu, do Saint Louis – raz na dobę. Najczęściej więc na dworcu nikogo nie ma. Trudno nawet znaleźć kasjera, który, podobno, jest jednocześnie zawiadowcą stacji.
Dopiero kiedy słońce jest już nad miastem, pojawiaj ą się pierwsi pasażerowie. Bez pośpiechu zajmują miejsca w przedziałach. Wagony są tu mniejsze niż w Europie, tory węższe, przedziały ciasne. Ale z początku miejsc nie brakuje. Jeszcze na peronie spotkałem dwoje młodych ludzi, Szkotów z Glasgow, którzy wędrowali przez Afrykę Zachodnią z Casablanki do Niamey. – Dlaczego z Casablanki do Niamey? Mają kłopot z odpowiedzią. Po prostu, tak postanowili. Są razem, to im, zdaje się, wystarcza. Co zobaczyli w Casablance? Właściwie nic. A w Dakarze? Też raczej nic. Ich nie interesuje zwiedzanie. Chcą tylko jechać. Jechać i jechać. Ważna jest dla nich niezwykła droga i doświadczenie takiej drogi przeżywane we dwoje. Bardzo do siebie podobni -jasna, a w Afryce wygląda to na niemal przezroczystą- cera, jasne, kasztanowate włosy, dużo piegów. Ich angielski jest bardzo szkocki, to znaczy – mało z niego rozumiem. Jakiś czas siedzimy w przedziale we troje, ale tuż przed odjazdem dołącza do nas tęga, energiczna kobieta, w obszernej, bufiastej, jaskrawokolorowej bou-bou (miejscowa, do kostek sięgająca suknia). – Madame Diuf! – przedstawia się i rozsiada wygodnie na ławce.
Ruszamy. Pociąg jedzie najpierw skrajem dawnego kolonialnego Dakaru. Piękne, nadmorskie miasto, pastelowe, malownicze, położone na cyplu wśród plaż i tarasów, trochę przypominające Neapol, trochę willowe dzielnice Marsylii, kunsztowne przedmieścia Barcelony. Palmy, ogrody, cyprysy, bugenwille. Ulice-schody, żywopłoty, trawniki, fontanny. Paryskie butiki, włoskie hotele, greckie restauracje. Pociąg, rozpędzając się coraz bardziej, mija to miasto-wystawę, miasto-enklawę, miasto-sen, kiedy nagle, w sekundę, w przedziale robi się ciemno, a na zewnątrz rozlega się łoskot, trzask i słychać przeraźliwe krzyki. Dopadam okna, które Edgar (ten młody Szkot) bezskutecznie próbuje zatrzasnąć, żeby powstrzymać tłoczące się kłęby kurzu, pyłu i śmieci.
Co się stało? Widzę, że bujne, kwieciste ogrody znikły, zapadły się pod ziemię, a zaczęła się pustynia, ale pustynia zaludniona, pełna szałasów i klitek, piaski, na których rozpościera się dzielnica nędzy, chaotyczne rojowisko slumsów, typowe, ponure bidonville okalające większość miast Afryki. A ponieważ w tym bidonville jest ciasno, budki tłoczą się i, ściśnięte, aż wchodzą na siebie, jedynym wolnym miejscem dla targowiska jest nasyp i tor kolejowy. Więc od świtu panuje tu wielki ruch. Kobiety rozkładają swój towar na ziemi, w miskach, na tacach, na stołkach. Swoje banany, pomidory, mydło i świece. Jedna staje obok drugiej, gęsto, łokieć w łokieć, jak to jest w zwyczaju afrykańskim. I na to nadjeżdża pociąg. Nadjeżdża rozpędzony, rozhukany, z łoskotem i gwizdem. I wtedy wszyscy zaczynają z krzykiem, w przerażeniu, w panice chwytać, co się da, co się zdąży i ile sił w nogach – uciekać. Nie mogą usunąć się wcześniej, bo nie wiadomo dokładnie, kiedy pociąg nadjedzie, w dodatku nie widać go z daleka, gdyż nagle wypada zza zakrętu, więc zostaje tylko jedno: ratować się w ostatniej chwili, w tej sekundzie, kiedy już rozjuszone żelastwo wali się na głowę, pędzi jak śmiercionośna rakieta.
Przez okno widzę pierzchający tłum, wystraszone twarze, ręce odruchowo wyciągnięte w geście obronnym, widzę, jak ludzie przewracają się, staczają po nasypie, chowają głowy. A wszystko to w tumanach piasku, fruwających torebek plastikowych, strzępów papieru, szmat i tektury.