Изменить стиль страницы

Trwa to długo, nim przelecimy przez rynek, zostawiając za sobą stratowane pobojowisko i chmury kurzu. A także ludzi, którzy z pewnością próbują teraz przywrócić tam jakiś ład. Wjeżdżamy na przestronną, spokojną, bezludną sawannę porośniętą akacjowcami i krzakami tarniny. Madame Diuf mówi, że ten moment, kiedy pociąg burzy i jakby wysadza w powietrze całe targowisko, jest idealny dla złodziei, którzy czyhają na tę chwilę. Korzystając z zamieszania, ukryci za zasłoną pyłu, jaką podnoszą koła wagonów, rzucają się na rozsypany na ziemi towar i kradną, co się da.

– Ils sont malins, les voleurs! – woła niemal z zachwytem.

Mówię młodym Szkotom, którzy są pierwszy raz na tym kontynencie, że w ostatnich dwóch-trzech dekadach miasta afrykańskie zmieniły swój charakter. To, co przed chwilą zobaczyli – piękny Dakar śródziemnomorski i straszny Da-kar pustynny – dobrze ilustruje to, co stało się tu z miastami. Dawniej stanowiły one centra administracji, handlu i przemyski. Twór funkcjonalny, spełniający zadania produkcyjne, twórcze. Z reguły niewielkich rozmiarów, miasta te zamieszkiwane były tylko przez tych, którzy mieli tam swoją pracę. To, co pozostało z tych dawnych ośrodków, jest dzisiaj tylko skrawkiem, ułamkiem, fragmentem miast nowych, które nawet w krajach małych i słabo zaludnionych rozrosły się monstrualnie, stały się wielkimi molochami. To prawda, że na całym świecie miasta powiększają się w przyspieszonym tempie, jako że ludzie wiążą z nimi nadzieję na lżejsze i łatwiejsze życie, ale w wypadku Afryki wystąpiły czynniki dodatkowe, które jeszcze spotęgowały ową hiperurbanizację. Pierwszym była klęska suszy, jaka spadła na kontynent w latach siedemdziesiątych, a potem osiemdziesiątych. Wysychały pola, ginęło bydło. Miliony ludzi umierały z głodu. Miliony innych zaczęły szukać ratunku w miastach. Miasta dawały większą szansę przeżycia, ponieważ tu rozdzielano pomoc zagraniczną. Transport w Afryce jest zbyt trudny i drogi, żeby mogła ona docierać na wieś, to mieszkańcy wsi muszą przyjść do miasta, aby z niej skorzystać. Ale klanu, który raz porzuci swoje pola i straci stada, nie będzie stać na to, aby je odzyskać. Ci ludzie, na zawsze odtąd skazani na pomoc zagraniczną, będą żyć, dopóki nikt jej nie przerwie.

Miasto kusiło też mirażem spokoju, nadziej ą bezpieczeństwa. Zwłaszcza w krajach nękanych przez wojny domowe i terror warlordów. Słabi, bezbronni uciekali do miast, licząc, że dają one większą szansę przeżycia. Pamiętam miasteczka wschodniej Kenii – Manderę, Garissę – w czasie wojny somalijskiej. Kiedy zbliżał się wieczór, Somalijczycy przychodzili ze swoimi stadami z pastwisk i gromadzili się wokół tych mieścin. Nocą otaczał je jarzący się pierścień światła. To przybysze palili swoje lampki, łojówki, łuczywa. Blisko miasta czuli się bardziej spokojni, pewniejsi. O świcie ów pierścień gasł. Somalijczycy rozchodzili się, szli ze swoimi stadami daleko, na odległe pastwiska.

Tak więc susza i wojna wyludniały wsie i wypędzały ich mieszkańców do miast. Proces ten trwał latami. Objął miliony, dziesiątki milionów ludzi. W Angoli i w Sudanie, w Somalii i w Czadzie. Właściwie wszędzie. Iść do miasta! Była w tym nadzieja na ratunek, ale także i odruch rozpaczy. Przecież nikt ich tam nie czekał, nikt nie zapraszał. Szli tam gnani strachem, ostatkiem sił, byle się gdzieś schować, jakoś ocalić.

Myślę o koczowisku, które minęliśmy, wyjeżdżając z Da-karu, o losie jego mieszkańców. Prowizoryczność ich egzystencji, pytania o jej celowość, jej sens, których zresztą nikomu nie zadają, nawet sobie. Jeżeli ciężarówka nie dowiezie żywności – umrą z głodu. Jeżeli cysterna nie dowiezie wody – umrą z pragnienia. Do miasta nie mają po co iść, we wsi nie mają do czego wrócić. Nic nie uprawiają, niczego nie hodują, nic nie wytwarzają. Nigdzie się nie uczą. Nie mają adresów, pieniędzy, dokumentów. Wszyscy potracili domy, wielu potraciło rodziny. Nie mają do kogo pójść, aby się poskarżyć, nie ma nikogo, od kogo by czegoś oczekiwali.

Coraz ważniejszym pytaniem świata nie jest -jak wyżywić ludzi, bo żywności jest dużo, czasem chodzi tylko o organizację i transport, ale – co z ludźmi zrobić? Co zrobić z obecnością na ziemi wielu, wielu milionów? Z ich niewykorzystaną energią? Z mocami, które w sobie noszą, a wydają się nikomu niepotrzebne? Jakie jest miejsce tych ludzi w rodzinie człowieczej? Pełnoprawnych członków? Skrzywdzonych bliźnich? Natrętnych intruzów?

Pociąg zwalniał, dojeżdżaliśmy do jakiejś stacji. Zobaczyłem, jak w stronę wagonów pędzi masa ludzi, wali desperacko, jakby to był tłum samobójców, którzy za chwilę rzucą się pod koła. Były to kobiety i dzieci sprzedające banany, pomarańcze, pieczoną kukurydzę, daktyle. Tłoczyli się do okien wagonów, ale ponieważ swoje produkty mieli wyłożone na tacach, które trzymali na głowach, nie widać było ani sprzedawców, ani ich twarzy, tylko tłoczące się sterty bananów, które wypierały kopki daktyli i piramidy arbuzów i spychały na bok rozsypujące się pomarańcze.

Madame Diuf od razu zajęła swoją okazałą figurą całą przestrzeń okna. Przebierała w tych poruszających się nad peronem stosach owoców i jarzyn. Targowała się i kłóciła. Coraz to odwracała się od okna i pokazywała nam a to wiązkę zielonych bananów, a to dojrzałą papayę. Ważyła zdobycz na pulchnej, grubej ręce i mówiła z triumfem: – A Bamako? Cinq fois plus cher! A Dakar? Dix fois plus cher! Voila! – I składała kupione owoce na podłodze i półkach. Ale kupujących nie było wielu. Bazar owocowy falował przed naszymi oczyma praktycznie nietknięty. Zastanawiałem się, z czego ci oblegający nas ludzie żyją. Następny pociąg będzie jechał tędy za kilka dni. W pobliżu nie widać żadnej miejscowości. Komu więc coś sprzedają? Kto od nich kupuje?

Pociąg drgnął i pojechał, a Madame Diuf usiadła zadowolona. Ale usiadła jakoś tak, że było jej teraz wyraźnie więcej. Nie tylko usiadła, ale władczo rozsiadła się, jakby postanowiła uwolnić masę swojego ciała z krępujących ją dotąd, a niewidocznych dla nas gorsetów, dać jej odetchnąć, wypuścić na wolność. Przedział wypełnił się ogromniejącą, dyszącą i spoconą Madame, której ramiona i biodra, ręce i nogi zdominowały nas i zepchnęły – Edgara i Clare (Je§° dziewczynę) w jeden kąt, a mnie w drugi, przy czym zostało mi już tylko ledwo, ledwo miejsca.

Chciałem wyjść z przedziału, aby wyprostować nogi, ale okazało się to niemożliwe. Była pora modlitwy i korytarze zapełniali klęczący na swoich dywanikach, pochylający się rytmicznie mężczyźni. Korytarz był jedynym miejscem, w którym mogli się modlić. A i tak jazda pociągiem stwarzała problem liturgiczny: islam bowiem nakazuje wiernym, aby modlili się zwróceni w stronę Mekki, tymczasem nasz pociąg ciągle kluczył, skręcał i zmieniał kierunki, niebezpiecznie ustawiając się pod takimi kątami, że pobożni mogli czynić pokłony zwróceni tyłem do miejsc świętych.

Mimo że pociąg ciągle skręcał i lawirował, krajobraz był cały czas ten sam. Sahel: sucha, piaszczysta, jasnobrązowa, a czasem brunatna, rozpalona słońcem równina. Tu i tam, wyrastające ponad piasek i kamienie kępy suchej, ostrej, żółtej jak słoma trawy. Krzewy różowych berberysów i niebieskawych, wiotkich tamaryszków. Rzadkie, blade cienie rozsiewane po krzakach, trawach i ziemi przez rosnące tu wszędzie zwęźlone, kolczaste akacjowce. Cicho. Pusto. Drgające, białe powietrze upalnego dnia.

Na dużej stacji Tambakunda zepsuła się lokomotywa. Pękły jakieś zawory, a struga oleju ściekała po nasypie. Miejscowi chłopcy napełniali nim pospiesznie swoje butelki i puszki. Nic tu nie będzie zmarnowane. Jeżeli wysypie się ziarno – zbiorą je dokładnie, jeżeli pęknie garnek z wodą, każdy łyk będzie ocalony i wypity.

Zapowiadało się, że będziemy tu stać dłużej. Szybko zebrało się dużo ciekawskich z miasteczka. Zachęcałem Szkotów, żebyśmy wyszli rozejrzeć się i porozmawiać. Odmówili stanowczo. Nie chcą się z nikim spotykać ani rozmawiać. Nie chcą nikogo poznać, nikogo odwiedzać. Jeżeli ktoś zaczyna się do nich zbliżać, odwracają się i oddalają. Najchętniej po prostu by uciekli. Ta ich postawa wynika z krótkich, ale złych doświadczeń. Przekonali się, że jeżeli z kimś rozmawiali, rozmówca zawsze potem czegoś chciał. Były to różne rzeczy – liczył, że załatwią mu stypendium, znajdą pracę, dadzą pieniądze. Zawsze ten ktoś miał chorych rodziców, młodsze rodzeństwo na utrzymaniu, a sam od kilku dni chodził głodny. Te narzekania i skargi zaczęły się wkrótce powtarzać. Nie wiedzieli, jak reagować. Opadały im ręce. W końcu zniechęceni i rozczarowani zgodnie podjęli decyzję: żadnych kontaktów, spotkań, rozmów. I tego teraz się trzymają.