Изменить стиль страницы

Niger oglądany z wysokiego brzegu, na którym położone jest Mopti, jest szeroką, brunatną, powoli płynącą rzeką. Widok jej jest niezwykły, zważywszy na to, że naokoło rozciąga się rozpalona pustynia, a tu nagle w kamiennym łożysku taki ogrom wody! W dodatku Niger – w przeciwieństwie do innych rzek saharyjskich – nigdy nie wysycha i ów obraz wiecznie toczącego się nurtu wśród bezbrzeżnych piasków napawa ludzi takim szacunkiem i nabożeństwem, że traktują oni wody rzeki jako cudowne i święte.

Mohamed Kone okazał się młodym chłopcem, bez żadnego określonego zajęcia, typowym bayaye, żyjącym z czego się da. Miał on przyjaciela nazwiskiem Thiema Djenepo, właściciela łódki (dał mi później swoją wizytówkę: Thiema Djenepo – Piroguer – BP 76 – Mopti – Mali), który przewiózł nas, wiosłując z trudem, bo płynęliśmy pod prąd, na jedną z wysepek, na której stały świeże ruiny zburzonych, rozrzuconych lepianek: ślad ataku Tuaregów na wioskę malijskich rybaków. – Regardez, mon frere – powiedział poufale Mohamed i objaśnił patetycznym głosem: -Ce sont les activites criminelles des Tuaregs! – Spytałem, gdzie by można ich było spotkać, na co Mohamed roześmiał się z politowaniem, bo uznał, że to tyle, co radzić się, jak by tu najłatwiej popełnić samobójstwo.

Najtrudniej było dostać się z Mopti do Timbuktu. Droga przez pustynię była zamknięta przez wojsko, bo gdzieś tam, w głębi, trwały walki. Można było przedostać się w ich rejon, ale wymagało to tygodni. Pozostawał mały samolot Air Mali, który latał nieregularnie, od przypadku do przypadku, raz na tydzień albo na miesiąc. W tej części świata czas nie ma żadnej miary, żadnych punktów odniesienia, kształtu ni tempa. Rozchodzi się, rozpływa, trudno go uchwycić, narzucić formę. Ale przekupując naczelnika lotniska w Mopti, dostałem miejsce w samolocie. Leci się nad Saharą, księżycową, nierzeczywistą, pełną sekretnych linii i znaków. Pustynia coś nam wyraźnie mówi, coś komunikuje, ale jak ją zrozumieć? Co znaczą te dwie proste linie, które pojawiły się nagle na piasku, i zaraz, równie nagle, giną. A te koła, cały łańcuch symetrycznie rozłożonych kół? A te zygzaki, połamane trójkąty i romby, potem linie obłe i poskręcane? Czy to ślady zaginionych karawan? Osady ludzkie? Obozowiska? Ale jak można żyć na tej skwierczącej płycie? Jaką drogą się tam dostać? Którędy uciekać?

Lądowaliśmy w Timbuktu prosto na lufy strzegących pasa startowego działek przeciwlotniczych. Timbuktu to dziś miasteczko zbudowane na piasku z glinianych domków. Glina i piasek maj ą ten sam kolor, więc miasto wygląda jak organiczna część pustyni – ukształtowany w prostokątne bryły i uniesiony w górę fragment Sahary. Upał jest taki, że praktycznie nie można się ruszyć. Słońce ścina krew, paraliżuje, ogłusza. W ciasnych, piaszczystych uliczkach i zaułkach nie spotkałem żywego ducha. Ale znalazłem dom z tabliczką informującą, że tu od września 1853 do maja 1854 mieszkał Heinrich Barth. Barth, jeden z największych podróżników świata. Przez pięć lat samotnie podróżował po Saharze, prowadząc dziennik, w którym tę pustynię opisał. Kilka razy, schorowany i ścigany przez rabusiów, żegnał się z życiem. Umierając z pragnienia, nacinał sobie żyły i pił własną krew, aby nie skonać z pragnienia. Wrócił do Europy, gdzie nikt nie umiał docenić unikalnego czynu, jakiego dokonał. Zgorzkniały z tego powodu, a także wycieńczony trudami wędrówki umarł, mając czterdzieści cztery lata w roku 1865, nie rozumiejąc, że wyobraźnia ludzka nie była w stanie dosięgnąć granicy, którą on na Saharze przekroczył.

Oto Pan jedzie na obłoku lekkim

Kiedy wszedłem do wnętrza, było już wypełnione tłumem wiernych. Wszyscy klęczeli, ale zwróceni tyłem do prezbiterium, opierając nieruchome ciała o proste – bez oparć i pulpitów – ławki. Mieli pochylone głowy i zamknięte oczy. Panowała zupełna cisza.

– Wyznają w duchu grzechy i korzą się przed Bogiem, aby osłabić Jego gniew – wyszeptał ten, który wcześniej załatwił mi zgodę na wejście i teraz mi towarzyszył.

Byliśmy w mieście Port Harcourt, położonym w gorącej, wilgotnej delcie Nigru. Świątynia, do której wszedłem, należała do zgromadzenia o nazwie Kościół Wiary Apostolskiej. Jest ono jedną z kilkuset sekt chrześcijańskich działających w południowej Nigerii. Za chwilę miało zacząć się niedzielne nabożeństwo.

Osobie postronnej nie jest łatwo być dopuszczoną do takiego obrządku. Bez skutku próbowałem szczęścia w innych miastach i zgromadzeniach (używam tu wymiennie terminów – sekta, zgromadzenie, kongregacja, Kościół, gdyż na terenie Afryki tak właśnie są one stosowane). Sekty pro wadzą politykę nacechowaną pewną sprzecznością: z jednej strony każda stara się mieć jak najwięcej wiernych, ale z drugiej – przyjęcie do niej jest poprzedzone długą i uważną procedurą, czujną selekcją i ostrożnym doborem. Wynika to nie tylko z rygorów doktrynalnych. Ważne są i powody materialne. Większość tych sekt ma swoje centrale w Stanach Zjednoczonych, na Antylach i Karaibach czy w Wielkiej Brytanii. Stąd właśnie do ich afrykańskich filii i misji płyną dotacje finansowe, pomoc medyczna i oświatowa. Toteż w ubogiej Afryce tych, co chcieliby wstąpić do sekt, jest bez liku. Ale te ostatnie dbają, aby ich wyznawcy mieli odpowiednią pozy ej e: społeczną i materialną. Dlatego nie przyjmuje się biedoty i głodomorów. Być członkiem sekty – to nobilitacja. W Afryce tych zgromadzeń jest wiele tysięcy, a ich członków – miliony.

Rozejrzałem się po wnętrzu świątyni. Była to obszerna, rozległa hala przypominająca wielki hangar. Ściany miały szerokie prześwity, żeby do wnętrza wchodziło świeże powietrze, a przewiew dawał ulgę, tym bardziej że nagrzany słońcem dach z falistej blachy promieniował intensywnym, przygniatającym gorącem. Nigdzie nie zauważyłem ołtarza. Nie było też rzeźb ani obrazów. Wewnątrz prezbiterium, na wysokim pomoście, rozmieściła się kilkudziesięcioosobowa orkiestra z dwiema dużymi sekcjami trąb i bębnów. Za orkiestrą, na górnej rampie, stał ubrany na czarno chór mieszany. Środek proscenium zajmowała masywna, z mahoniowego drzewa zrobiona kazalnica.

Kapłan, który teraz na nią wszedł, był szpakowatym, tęgim Nigeryjczykiem, może po pięćdziesiątce. Oparł ręce na balustradzie ambony i spojrzał na wiernych. Ci już podnieśli się z klęczek, siedzieli i wpatrywali się w niego uważnie.

Zaczęło się od tego, że chór odśpiewał ten fragment proroctwa Izajasza, w którym Bóg zapowiada, że pokarze Egipcjan wielką suszą:

Oto Pan jedzie na obłoku lekkim i przyciągnie do Egiptu i poruszą się bałwany Egipskie…

I zginą wody z morza, a rzeka osiąknie i wyschnie.

I pójdą na wstecz rzeki, opadną i powysychaj ą potoki groblami ujęte, trzcina i sitowie powiędnie.

Trawa około rzeki i przy brzegu jej i wszelakie siewy przy potokach poschną, zniszczeją i zginą.

I będą się smucić rybitwi i żałosni będą wszyscy, którzy zarzucają do rzeki wędę; a którzy rozciągają sieci po wodzie, do nędzy pójdą.

Tekst był wybrany celnie, jeśli chodziło o to, aby wprowadzić wiernych w nastrój lęku, grozy, Apokalipsy. Bo byli to ludzie stąd, ludzie ziemi, na której potężny Niger dzieli się na dziesiątki rzek mniejszych, na tuziny krętych odnóg i kanałów, tworząc największą deltę Afryki. Ta sieć wodna od pokoleń dawała im utrzymanie i biblijna wizja wysychających i znikających rzek mogła budzić w zebranych najgorsze przeczucia i obawy.

Teraz kapłan otworzył dużą, oprawioną w czerwoną skórę Biblię, odczekał dłuższą chwilę i zaczął czytać:

Potem stało się słowo Pańskie do mnie, mówiąc: Co widzisz, Jeremiaszu?

I rzekłem: Widzę rózgę migdałową.

Spojrzał po zebranych i czytał dalej: