Изменить стиль страницы

W wypadku Liberii przewrót Doe nie był tylko prostą zamianą skorumpowanego kacyka-biurokraty na półanalfabetę w mundurze. Była to bowiem jednocześnie krwawa, okrutna i karykaturalna rewolucja uciskanych, półniewolniczych mas z dżungli afrykańskiej przeciwko ich znienawidzonym władcom – byłym niewolnikom z plantacji amerykańskich. Dokonał się więc jak gdyby przewrót wewnątrz świata niewolników: aktualni niewolnicy zbuntowali się przeciw byłym niewolnikom, którzy narzucili im swoją władzę. Całe to wydarzenie zdawało się dowodzić tezy najbardziej pesymistycznej i tragicznej, że – w jakimś sensie, choćby mentalnym czy kulturowym – z niewolnictwa nie ma wyjścia. Albo że jest ono niesłychanie trudne i zawsze – długotrwałe.

Doe natychmiast ogłosił się prezydentem. Zaraz kazał zabić trzynastu ministrów rządu Tolberta. Egzekucja ciągnęła się długo, na oczach tłumnie zgromadzonej, ciekawej widowiska, gawiedzi.

Nowy prezydent coraz to ujawniał zamach na swoje życie. Mówił, że było ich trzydzieści cztery. Zamachowców rozstrzeliwał. To, że jednak żył i rządził nadal, było dowodem, że chronią go zaklęcia i niezwyciężone moce – dzieło czarowników z jego wsi. Można było do niego strzelać -kule po prostu zatrzymywały się w powietrzu i spadały na ziemię.

Niewiele da się powiedzieć o jego rządach. Sprawował je przez dziesięć lat. Kraj po prostu stanął. Nie było światła, zamknięto sklepy, zamarł ruch na tych nielicznych drogach, które są w Liberii.

Właściwie nie bardzo wiedział, co ma robić jako prezydent. Ponieważ miał dziecinną, pucołowatą twarz, kupił sobie wielkie okulary w złotej oprawie, żeby wyglądać poważnie i dostatnio. Był dość leniwy, toteż całymi dniami przesiadywał w rezydencji, grając z podwładnymi w warcaby. Dużo czasu spędzał też na dziedzińcu, gdzie żony strażników z jego gwardii prezydenckiej gotowały na ogniskach albo prały bieliznę. Rozmawiał z nimi, dowcipkował, czasem brał którąś do łóżka. Niepewny, co dalej robić i jak tu, po zabiciu takiej liczby ludzi, ocalić się przed zemstą, widział wyjście tylko w tym, aby otoczyć się ludźmi swojego plemienia – Krahn. Toteż ściągał ich masowo do Monrowii. Władza z rąk zamożnych, zasiedziałych i światowych Amerykano-Liberyjczyków (którzy zdołali tymczasem uciec z kraju) przeszła teraz w ręce nędznego, niepiśmiennego i wystraszonego swoją nową sytuacją plemienia ludzi leśnych – Krahn, którzy nagle wyciągnięci ze swoich z łyka i liści plecionych szałasów, po raz pierwszy widzą takie rzeczy jak miasto, samochód czy buty. Rozumieli oni, że jedynym sposobem przetrwania będzie zastraszenie albo likwidacja rzeczywistych czy ewentualnych wrogów, to znaczy wszystkich nie-Krahn. Toteż garstka tych wczorajszych jeszcze nędzarzy, ciemnych i zagubionych, chcąc utrzymać się u lukratywnej władzy, która wpadła im w ręce jak złote jajo, od początku próbuje sterroryzować naród. Biją, maltretują, wieszają, właściwie bez powodu. – Dlaczego tak cię skatowali? – pytają sąsiedzi jakiegoś posiniaczonego człowieka. – Ponieważ stwierdzili, że nie należę do Krahn – odpowiada nieszczęśnik.

Zrozumiałe, że w tej sytuacji kraj czeka tylko, żeby uwolnić się od Doe i jego ludzi. Z pomocą przychodzi mu niejaki Charles Taylor, były człowiek Doe, który, jak twierdził prezydent, ukradł mu milion dolarów, wyjechał do Stanów Zjednoczonych, tam wpadł na jakichś interesach, dostał się do więzienia, ale uciekł i znalazł się nagle na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Stąd, z grupą sześćdziesięciu ludzi, w grudniu 1989 roku zaczyna wojnę z Doe. Doe mógłby go łatwo zniszczyć, ale wysłał przeciw niemu armię swoich bosonogich Krahn, którzy miast walczyć z Taylorem, tuż po opuszczeniu Monrowii, rzucili się grabić i kraść, co-i gdzie popadło. Wieść o marszu tej armii rabusiów rozeszła się szybko po dżungli i przerażona ludność, w nadziei na ratunek, zaczęła uciekać do Taylora. Armia Taylora rosła błyskawicznie i już w sześć miesięcy znalazła się pod Monrowią. W obozie Taylora wybucha kłótnia: kto ma zdobywać miasto i czyj będzie łup. Szef sztabu, też były człowiek Doe, Prince Johnson, zrywa z Taylorem i tworzy własną armię. Teraz trzy armie – Doe, Taylora i Johnsona – walczą między sobą w mieście o miasto. Monrowia zmienia się w ruinę, całe dzielnice płoną, trupy zalegaj ą ulice.

W końcu interweniują kraje Afryki Zachodniej. Nigeria wysyła statkami desant, który latem dociera do portu w Monrowii. Doe dowiaduje się o tym i postanawia odwiedzić Nigeryjczyków. Bierze swoją obstawę i wyrusza mercedesem do portu. Jest 9 września 1990. Prezydent jedzie przez miasto umęczone, zdewastowane, rozgrabione, opustoszałe. Dojeżdża do portu, ale tu już czekają na niego ludzie Johnsona. Otwierają ogień. Ginie cała ochrona prezydenta. On sam dostaje kilka kuł w nogi, nie może uciekać. Chwytają go, wiążą mu z tyłu ręce i wloką na tortury.

Johnson, któremu zależało na reklamie, kazał scenę tortur dokładnie sfilmować. Na ekranie widzimy Johnsona, jak siedzi i popija piwo. Obok stoi kobieta, wachluje go i ociera pot z czoła (jest bardzo gorąco). Na podłodze siedzi spętany Doe, ocieka krwią. Ma zmasakrowaną twarz, prawie nie widać oczu. Wokół tłoczą się ludzie Johnsona, zafascynowani widokiem torturowanego dyktatora. To oddział, który już pół roku idzie przez kraj, grabi i zabija, a jednak widok krwi od nowa i od nowa wprawia go w stan ekstazy, w szaleństwo. Młodzi chłopcy przepychają się, każdy chce zobaczyć, nasycić oko. Doe siedzi w kałuży krwi, nagi, mokry od krwi, potu i wody, którą polewają go, żeby nie zemdlał, głowa spuchnięta od ciosów. – Prince! – mamrocze Doe do Johnsona (mówi do niego po imieniu, bo przecież to wszystko koledzy, ci, którzy walczą ze sobą i dewastują kraj – Doe, Taylor i Johnson to koledzy). – Każ tylko rozluźnić pęta na rękach. Wszystko powiem, tylko poluzujcie mi pęta! – Najwyraźniej powiązali mu ręce tak mocno, że sprawia to większy ból niż posiekane kulami nogi. Ale Johnson krzyczy na Doe, krzyczy w lokalnym, kreolskim dialekcie, nie można wiele z tego zrozumieć, poza jednym – żeby podał swoje konto bankowe. Ilekroć w Afryce dopadną dyktatora, całe śledztwo, bicie, tortury będą obracać się zawsze wokół jednego – numeru jego prywatnego konta. W tutejszej opinii polityk jest synonimem szefa przestępczego gangu, który robi interesy na handlu narkotykami i bronią i odkłada pieniądze na kontach zagranicznych, bo wie, że jego kariera nie potrwa długo, że trzeba będzie uciekać i z czegoś żyć.

– Obetnijcie mu uszy! – krzyczy Johnson zły, że Doe nie chce mówić (choć Doe twierdzi, że chce!). Żołnierze rzucają prezydenta na podłogę, przytrzymują go butami, a jeden bagnetem obcina mu ucho. Słychać nieludzki ryk bólu.

– Drugie ucho! – woła Johnson. Panuje harmider, wszyscy są podnieceni, kłócą się, każdy chciałby obciąć prezydentowi ucho. Znowu słychać wycie.

Podnoszą prezydenta. Doe siedzi, plecy przytrzymywane butem żołnierza, jego głowa, bez uszu, zalana krwią, chwieje się. Teraz Johnson właściwie nie wie, co robić dalej. Kazać mu uciąć nos? Rękę? Nogę? Najwyraźniej nie ma pomysłu. Zaczyna go to nudzić. – Zabierzcie go stąd! – rozkazuje żołnierzom, którzy wezmą go na dalsze tortury (też sfilmowane). Doe, katowany, żył jeszcze kilka godzin i umarł z upływu krwi. Kiedy byłem w Monrowii, kaseta wideo pokazująca, jak torturowano prezydenta, stanowiła największą atrakcję na rynku mediów. W mieście było jednak mało magnetowidów, a poza tym często wyłączali światło. Żeby obejrzeć tortury (cały film trwa dwie godziny), ludzie musieli wpraszać się do bardziej zamożnych sąsiadów albo chodzić do tych barów, gdzie kasetę puszczano bez przerwy.

Ci, którzy piszą o Europie, mają wygodne życie. Pisarz może na przykład zatrzymać się we Florencji (albo umieścić tam swojego bohatera). I już – resztę za niego wykonuje historia. Nie kończących się tematów dostarczają mu bowiem dzieła starych architektów, którzy wznieśli florentyńskie kościoły, rzeźbiarzy – autorów niezwykłych posągów, bogatych mieszczan, których stać było na zdobne, renesansowe kamienice. To wszystko można opisać nie ruszając się z jednego miejsca albo robiąc krótki spacer po mieście. „Stanąłem na Piazza del Duomo" – pisze autor, który znalazł się we Florencji. I dalej może nastąpić wielostronicowy opis tego bogactwa rzeczy, dzieł, cudów sztuki, wytworów ludzkiego geniuszu i smaku, które zewsząd go otaczają, które wszędzie widzi, w których jest zanurzony. „A teraz idę przez II Corso i Borgo degli Albizi w stronę Muzeum Michała Anioła, żeby koniecznie zobaczyć płaskorzeźbę Madonny delia Scala" – pisze nasz autor. Jakże mu dobrze! Wystarczy, że idzie i patrzy. Świat, który go otacza, sam podsuwa mu się pod pióro. Można stworzyć cały rozdział o tym krótkim spacerze. Taka tu różnorodność wszystkiego, taka obfitość, takie nieprzebranie! Weźmy Balzaca. Weźmy Prousta. Strona po stronie ciągną się wykazy, ewidencje, katalogi rzeczy i przedmiotów wymyślonych i zrobionych przez tysiące meblarzy, snycerzy, foluszników i kamieniarzy, przez niezliczone sprawne, wrażliwe i pieczołowite ręce, które zbudowały w Europie miasta i ich ulice, wzniosły domy i wyposażyły ich wnętrza,