Изменить стиль страницы

Dlaczego chce znaleźć swojego brata? Dlaczego? Nie rozumie pytania. Przecież to jest powód oczywisty, powód sam w sobie, nie wymagający wyjaśnień. Wzrusza ramionami. Być może ogarnia go uczucie litości dla człowieka, którego spotkał i który, choć dobrze ubrany, jest od niego uboższy o jakąś ważną, cenną rzecz.

Czy wie, gdzie jest? Że to miejsce, w którym siedzimy, to już nie Erytrea, tylko inny kraj – Etiopia? Uśmiecha się uśmiechem człowieka, który dużo wie, który w każdym razie wie jedno, że dla niego tu w Afryce nie ma granic i nie ma państw -jest tylko spalona ziemia, na której brat szuka brata.

Przy tej samej drodze, ale trzeba zjechać w dół, w głąb przepastnej szczeliny między dwoma urwistymi stokami gór, stoi klasztor Debre Libanos. Wewnątrz kościoła chłód i mrok. Po godzinach jazdy w oślepiającym słońcu wzrok musi długo przyzwyczajać się do tego miejsca, które w pierwszej chwili wygląda jakby pogrążone w zupełnych ciemnościach. Po jakimś czasie widać freski na ścianach i widać, że na pokrytej matami podłodze leżą twarzą do ziemi ubrani na biało etiopscy pielgrzymi. W kącie stary zakonnik śpiewa sennym, coraz to zamierającym głosem psalm w martwym już dziś języku gyz. W tej atmosferze pełnej skupionej i cichej mistyki wszystko jest jakby poza czasem, poza miarą i ciężarem, poza bytem.

Nie wiadomo, jak długo leżeli ci pielgrzymi, bo w ciągu dnia wychodziłem i wchodziłem tu kilka razy, a oni ciągle spoczywali na matach nieporuszeni.

Dzień cały? Miesiąc? Rok? Wieczność?

Stygnące piekło

Jeszcze piloci nie wyłączyli silników, a już w stronę samolotu pędzi tłum. Podstawiają schodki. Schodzimy po nich, od razu wpadając w zdyszaną, tłoczącą się gromadę ludzi, którzy dopadli już samolotu i teraz przepychają się, szarpią nas za koszule, napierają co sił. – Passport? Passport? – wołają jakieś natarczywe głosy. I zaraz tym samym, groźnym tonem: – Return ticket? A jeszcze inni ostro: Yaccination? Yaccination? Te żądania, ten atak są tak gwałtowne i dezorientujące, że popychany, duszony i miętoszony zaczynam popełniać błąd za błędem. Zapytany o paszport, posłusznie wyjmuję go z torby. I od razu ktoś mi go wyrywa i gdzieś z nim znika. Nagabywany o bilet powrotny pokazuję, że go mam. Ale za moment już nie widzę biletu, już gdzieś wsiąkł. To samo z książeczką szczepień: ktoś mi wyciągnął jaz ręki i natychmiast się ulotnił. Zostałem bez żadnych dokumentów! Co robić? Komu się poskarżyć? Do kogo odwołać? Tłum, który dopadł mnie przy schodach, nagle rozproszył się i zniknął. Zostałem sam. Ale za chwilę podeszło do mnie dwóch młodych ludzi. Przedstawili się: – Zado i John. Będziemy cię strzegli. Bez nas zginiesz.

O nic nie pytałem. Przede wszystkim pomyślałem: jak tu straszliwie gorąco! Było wczesne popołudnie, wilgotne, mokre powietrze wisiało nieruchomo tak gęste i rozpalone, że nie miałem czym oddychać. Byle tylko stąd się wydostać, dotrzeć do miejsca, gdzie jest odrobina chłodu! – Gdzież są moje dokumenty! – zacząłem wołać rozdrażniony, zrozpaczony. Traciłem panowanie nad sobą – w takim upale ludzie stają się nerwowi, wściekli, napastliwi. – Staraj się uspokoić – powiedział John, kiedy wsiadaliśmy do jego samochodu stojącego przed barakiem lotniska – zaraz wszystko zrozumiesz.

Jechaliśmy ulicami Monrowii. Po obu stronach jezdni sterczały czarne, zwęglone kikuty wypalonych, zrujnowanych domów. Niewiele tu zostaje po takim zburzonym budynku, bo wszystko, łącznie z cegłą, blachą i ocalałymi belkami, będzie zaraz rozebrane i rozgrabione. W mieście są dziesiątki tysięcy ludzi, którzy uciekli z buszu, nie mają dachu nad głową i czekają, że granat czy bomba rozwali jakiś dom. Zaraz rzucają się na taką zdobycz. Z materiałów, które wyniosą, postawią sobie jakiś szałas, budę czy po prostu daszek chroniący przed słońcem i deszczem. Miasto, które, jak można sądzić, od początku zbudowane było z prostych i niskich domów, teraz, zastawione ową byle jak skleconą prowizorką, skarlało jeszcze bardziej, nabrało wyglądu czegoś doraźnego i przypomina obóz wędrowców, którzy zatrzymali się tylko na chwilę, aby skryć się przed spiekotą południowych godzin i zaraz wyruszą dalej, zresztą nie bardzo wiadomo dokąd.

Poprosiłem Johna i Zado, aby zawieźli mnie do hotelu. Nie wiem, czy istniał jakiś wybór, ale oni bez słowa zawieźli mnie na ulicę, przy której stał piętrowy, odrapany budynek z wystającym szyldem El Mason Hotel. Do hotelu przechodziło się przez bar. John otworzył drzwi, ale nie mógł wejść dalej. Wewnątrz, w sztucznym, kolorowym półmroku i dławiącej, stężonej duchocie stały prostytutki. Powiedzieć: „stały prostytutki" nie oddaje jednak stanu rzeczy. W małym lokalu może setka dziewczyn przylegała do siebie spocona, umęczona i tak strasznie stłoczona, ugnieciona i sprasowana, że nie tylko nie można było tam wejść, ale nawet, bodaj, wcisnąć ręki. Mechanizm działał w ten sposób, że jeżeli klient otwierał z ulicy drzwi, ciśnienie panujące wewnątrz baru jak z katapulty wyrzucało dziewczynę wprost w ramiona zaskoczonego amatora. Za moment następna już zajmowała jej miejsce.

John cofnął się i poszukał innego wejścia. W małym kantorku siedział młody Libańczyk o pogodnym, poczciwym wyglądzie – właściciel. To do niego należały te dziewczyny i ten rozpadający się budynek o oślizgłych, zapleśniałych ścianach, na których obwisłe, sczerniałe zacieki układały się w niemą procesję wydłużonych, chudych i zakapturzonych zjaw, chimer i duchów.

– Nie mam dokumentów – przyznałem się Libańczykowi, który się tylko uśmiechnął. – To nieważne – powiedział. – Tu mało kto ma dokumenty. Dokumenty! – roześmiał się i spojrzał porozumiewawczo na Johna i Zado. Najwyraźniej byłem dla niego przybyszem z jakiejś innej planety. Na tej, która nazywała się Monrowia, myślano raczej, jak przeżyć do następnego dnia. Kogo obchodziły papiery? – Czterdzieści dolarów za noc – powiedział. – Ale bez jedzenia. Jeść można za rogiem. U Syryjki.

Od razu zaprosiłem tam Johna i Zado. Starsza, nieufna i ciągle spoglądająca na drzwi kobieta miała tylko jedną potrawę – szaszłyki z ryżem. Wpatrywała się w drzwi, bo nigdy nie wiedziała, kto wejdzie – klienci, żeby coś zjeść, czy rabusie, żeby jej wszystko zabrać. – Co mam robić? – spytała nas, podając talerze. Już straciła wszystkie nerwy i wszystkie pieniądze. – Straciłam życie – powiedziała, nawet bez rozpaczy, ot, tak, żebyśmy po prostu o tym wiedzieli. W lokalu było pusto, z sufitu zwisał nieruchomy wiatrak, latały muchy, w drzwiach stawał coraz to inny żebrak i wyciągał rękę. Za brudnym oknem też tłoczyli się wpatrzeni w nasze talerze żebracy. Jacyś obszarpani mężczyźni, kobiety o kulach, dzieci, którym miny oberwały rękę albo nogę. Tu, za tym stołem, nad tym talerzem nie wiadomo było, jak się zachować, co z sobą zrobić.

Długo milczeliśmy, w końcu zapytałem o moje dokumenty. Zado odpowiedział, że rozczarowałem służby na lotnisku, bo miałem wszystkie papiery. Najlepiej, żebym nie miał nic. Dzikie linie przywożą tu różnych niebieskich ptaszków. To przecież kraj złota, diamentów i narkotyków. Wielu z tych typów nie ma wiz czy książeczek szczepień. Na nich właśnie się zarabia: płacą, żeby ich wpuścić. Z nich żyją ludzie lotniska, bo rząd nie ma pieniędzy i nie dostaj ą pensji. To nawet nie są ludzie skorumpowani. Oni są zwyczajnie głodni. Ja też będę musiał wykupić swoje dokumenty. Zado i John wiedzą, gdzie i u kogo. Mogą to załatwić.

Przyszedł Libańczyk i zostawił mi klucz. Zmierzchało i jechał do domu. Mnie też radził iść do hotelu. Wieczorem, powiedział, nie będę mógł chodzić sam po mieście. Wróciłem do hotelu, bocznymi drzwiami wszedłem na piętro, gdzie miałem pokój. Na dole przy wejściu i na schodach zaczepiali mnie jacyś oberwańcy, zapewniając, że będą mnie w nocy pilnować. Mówiąc to, wyciągali rękę. Ze sposobu, w jaki patrzyli mi w oczy, rozumiałem, że jeżeli im nic nie dam, w nocy, kiedy będę spał, przyjdą i poderżną mi gardło.