Изменить стиль страницы

Raz zdobyłem się na wysiłek i ruszyłem w południe od chaty do chaty. Była dwunasta. We wszystkich lepiankach, na glinianych podłogach, na matach, na pryczach leżeli ludzie milczący, znieruchomiali. Mieli twarze okryte potem. Wieś była jak okręt podwodny na dnie oceanu – istniała, ale nie dając żadnych znaków, bez głosu, bez ruchu.

Po południu poszliśmy z Thiamem nad rzekę. Mętna, ciemnostalowa płynie między wysokimi, piaszczystymi brzegami. Nigdzie żadnej zieleni, plantacji, krzewów. Oczywiście, można by tu zbudować kanały, nawodnić pustynię. Ale kto ma to zrobić? Za jakie pieniądze? Po co? Rzeka płynie jakby dla siebie, nie zauważona, mało użyteczna. Zapuściliśmy się daleko w pustynię i kiedy wracaliśmy, zrobiło się ciemno. We wsi nie ma żadnego światła. Ognisk nikt nie pali, bo szkoda drewna. Nikt nie ma lampy. Nikt nie ma latarki. Kiedy jest noc, jak dziś, bez księżyca – nic nie widać. Słychać tylko głosy, to tu, to tam, jakieś rozmowy i nawoływania, jakieś opowieści, których nie rozumiem, jakieś słowa coraz rzadsze, cichnące, bo wieś, korzystając z odrobiny chłodu, na kilka godzin milknie i zasypia.

Zrywając się w ciemnościach

Poranek i zmierzch – to najprzyjemniejsze godziny w Afryce. Słońce jeszcze nie pali albo już nie doskwiera -daje istnieć, daje żyć.

Do wodospadu Sabeta – 25 kilometrów od Addis Abeby. Jazda samochodem przez Etiopię jest rodzajem nieustającego kompromisu: wszyscy wiedzą, że droga jest wąska, stara, zatłoczona ludźmi i pojazdami, ale wiedzą również, że muszą się na niej zmieścić i nie tylko zmieścić, ale także poruszać, przesuwać, dążyć do swoich przeznaczeń. Co chwilę przed każdym kierowcą, poganiaczem bydła czy przechodniem pojawia się przeszkoda, łamigłówka, problem do rozwiązania -jak przejechać nie zderzając się z samochodem jadącym naprzeciw, jak przepędzić swoje krowy, barany i wielbłądy nie depcząc dzieci i pełzających kalek, jak przejść nie wpadając pod ciężarówkę, nie nadziewając się na rogi byka, nie przewracając kobiety niosącej na głowie dwudziestokilogramowy ciężar itd., itp. A jednak nikt tu na nikogo nie krzyczy, nikt nie wścieka się, nikt nie złorzeczy, nie przeklina, nie wygraża – wszyscy cierpliwie i w milczeniu uprawiaj ą swój slalom, kręcą piruety, robią uniki i zwody, manewrują i kluczą, kręcą się, tłoczą i przede wszystkim, i najważniejsze – posuwają naprzód. Jeżeli powstanie zator, ludzie wezmą zgodny i spokojny udział w jego rozładowaniu, jeżeli zrobi się ścisk, wszyscy milimetr po milimetrze będą taką sytuację rozwiązywać.

Rzeka płynie po spękanym kamienistym dnie wartka, płytka, opada coraz niżej i niżej, aż osiąga ostry próg i z tego progu spada w przepaść. To jest właśnie ów wodospad Sabeta. Tam, gdzie rzeka toczy się jeszcze wysoko, w górze, mały, może ośmioletni Etiopczyk zarabia w ten sposób, że rozbiera się na oczach zwiedzających do naga i na gołej pupinie niesiony bystrą wodą zjeżdża po kamienistym dnie do progu przepaści. Kiedy zatrzymuje się tuż nad huczącą w dole otchłanią, zgromadzeni wydają dwa okrzyki: najpierw – grozy i zaraz potem – ulgi. Chłopiec staje na nogi, odwraca się tyłem, wypina i pokazuje pupę turystom. Nie ma w tym geście żadnej pogardy, żadnej obrazy. Przeciwnie -jest duma i chęć uspokojenia nas, patrzących, że mając tak – popatrzcie! – solidnie wygarbowaną skórę na pośladkach, może zjeżdżać po najeżonym kanciastymi głazami dnie nie robiąc sobie żadnej krzywdy. Rzeczywiście – wygląda, że skóra jest twarda jak zelówki w alpinistycznych buciorach.

Następnego dnia w więzieniu w Addis Abebie. Przed wejściem, pod blaszanym dachem kolejka ludzi czekających na widzenie. Ponieważ rząd jest zbyt biedny, aby umundurować policję, straż więzienną itd., ci ledwie ubrani, bosonodzy, młodzi ludzie, którzy kręcą się przy bramie – to strażnicy więzienia. Musimy uznać, że mają władzę, że decydują, czy nas wpuścić, musimy w to wierzyć, czekać, aż skończą dyskutować między sobą, prawdopodobnie o tym, czy pozwolić nam wejść. Stare, jeszcze przez Włochów zbudowane więzienie, było wykorzystywane przez promoskiewski reżim Mengistu do osadzania i torturowania opozycji, teraz zaś obecna władza trzyma tu za kratami ludzi z najbliższego otoczenia Mengistu – członków KC, ministrów, generałów armii i policji.

Na bramie, wzniesiona jeszcze przez Mengistu, wielka gwiazda z sierpem i młotem, a wewnątrz więzienia, na dziedzińcu – popiersie Marksa (zwyczaj to sowiecki – u wejścia do gułagów wisiały portrety Stalina, a wewnątrz stały pomniki Lenina).

Reżim Mengistu, po siedemnastu latach istnienia, upadł latem 1991. Sam lider w ostatniej chwili uciekł samolotem do Zimbabwe. Niezwykłe są losy jego wojska. Z pomocą Moskwy Mengistu zbudował najpotężniejszą armię w Afryce na południe od Sahary. Liczyła ona 400 tysięcy żołnierzy, miała rakiety i broń chemiczną. Wojnę przeciw tej armii prowadzili partyzanci z północnych gór (Erytrea, Tigre) i z południa (Oromo). Właśnie latem '91 zepchnęli oni wojska rządowe do Addis Abeby. Partyzanci: bosonodzy chłopcy, często dzieci, obdarci, głodni, źle uzbrojeni. Europejczycy zaczęli uciekać z miasta, oczekując po wejściu partyzantów strasznej rzezi. Ale nastąpiło coś innego, coś, co mogłoby być tematem na niezwykły film pt. „Zagłada wielkiej armii". Na wiadomość, że ich wódz uciekł, ta potężna, uzbrojona po zęby armia załamała się w ciągu kilku godzin. Głodni, zdemoralizowani żołnierze w jednej chwili, na oczach osłupiałych mieszkańców miasta, przemienili się w żebraków. Trzymając kałasznikowa w jednej ręce, drugą wyciągali prosząc o jedzenie. Partyzanci zajęli stolicę właściwie bez walki. Żołnierze Mengistu porzuciwszy czołgi, wyrzutnie rakiet, samoloty, wozy pancerne i działa ruszyli (każdy już na własną rękę) piechotą, na mułach, autobusami do swoich wiosek, do domów. Jeżeli przypadkiem będziecie jechać przez Etiopię, w wielu wsiach i miasteczkach zobaczycie młodych, silnych, zdrowych mężczyzn siedzących bezczynnie na progach domów albo na stołkach ubogich przydrożnych barów – są to żołnierze wielkiej armii generała Mengistu, która miała zdobyć Afrykę, a rozpadła się w ciągu jednego dnia latem 1991.

Więzień, z którym rozmawiam, nazywa się. Shimelis Mazengia i był jednym z ideologów reżimu Mengistu, członkiem biura politycznego i sekretarzem KC do spraw ideologii, słowem – rodzajem etiopskiego Susłowa. Mazengia ma czterdzieści pięć lat, jest inteligentny. Odpowiada ważąc słowa, ostrożnie. Ubrany w jasny, sportowy dres. Tu wszyscy więźniowie ubrani są po „cywilnemu.", rząd nie ma pieniędzy, aby sprawić im strój więzienny. Strażnicy, więźniowie – wszyscy są ubrani jednakowo. Spytałem jednego ze strażników, czy więźniowie, ponieważ wyglądają jak każdy człowiek na ulicy, nie próbują wykorzystać tego i uciec? Spojrzał na mnie zdumiony – uciec? Tu przynajmniej ma miskę zupy, a na wolności umierałby z głodu jak cały naród. To są wrogowie, ale to nie są wariaci! -podkreślił.

W ciemnych oczach niepokój, nawet lęk. Te oczy są w ciągłym ruchu, biegają, jakby schwytany w potrzask gorączkowo szukał wyjścia. Mówi, że ucieczka Mengistu była zaskoczeniem dla nich wszystkich, tzn. dla najbliższego otoczenia wodza. Mengistu pracował dzień i noc, nie interesowały go dobra materialne, tylko władza absolutna. Panowanie – to mu wystarczało. Miał umysłowość sztywną, niezdolną do żadnego kompromisu. Masakry czerwonego terroru, które przez kilka lat pustoszyły kraj, określa jako „walkę o władzę". Utrzymuje, że „obie strony zabijały". Jak ocenia swój udział w najwyższych władzach reżimu, który upadł, powodując przy tym tyle nieszczęść, zniszczeń, śmierci (z rozkazu Mengistu rozstrzelano ponad 30 tysięcy ludzi, ale inni mówią – ponad 300 tysięcy)? Pamiętam, kiedy w końcu lat siedemdziesiątych jechało się rano przez Addis Abebę, na ulicach leżały zwłoki zamordowanych (żniwo conocne). Odpowiada filozoficznie: historia to zawiły proces. Historia robi pomyłki, kluczy, poszukuje, czasem za-brnie w ślepy zaułek. Dopiero przyszłość oceni, znajdzie właściwe miary.