Изменить стиль страницы

– Wiem o tym – przerwałem Hamedowi – ponieważ sam to widziałem w Ogadenie. Jeździliśmy tam ciężarówkami po pustyni, aby szukać ginących nomadów i zabierać ich do obozu w Gode. Dla mnie szokujące było to, że ilekroć znajdowaliśmy umierających Somalijczyków i ginące z nimi wielbłądy, ludzie ci za nic nie chcieli rozstawać się ze swoimi zwierzętami, choć czekała ich pewna śmierć. Byłem tam z grupą młodych ratowników z organizacji humanitarnej Save. Siłą odrywali oni pasterza od wielbłąda – a były to już tylko dwa szkielety – i zabierali przeklinającego ich człowieka do obozu. Zresztą nie na długo. Ludzie ci dostawali dziennie trzy litry wody na wszystko: picie, gotowanie, pranie. I jako dzienne wyżywienie pół kilograma kukurydzy. Także raz w tygodniu woreczek cukru i kawałek mydła. Otóż Somalijczycy potrafili jeszcze robić z tego oszczędności, sprzedawać i kukurydzę, i cukier kręcącym się w obozie handlarzom, odkładać pieniądze na zakup nowego wielbłąda i uciekać na pustynię.

Nie potrafili inaczej żyć.

Hamed nie dziwi się temu. – Taka już nasza natura -mówi, nawet bez rezygnacji, a wręcz z odcieniem dumy. Natura to coś takiego, czemu nie wolno się sprzeciwiać, próbować j ą poprawiać czy robić coś, aby się od niej uniezależnić. Natura jest dana przez Boga, więc jest doskonała. Susze, upały, puste studnie i śmierć w drodze też są doskonałe. Bez nich człowiek nie odczułby potem prawdziwej rozkoszy deszczu, boskiego smaku wody i życiodajnej słodyczy mleka. Zwierzę nie umiałoby się cieszyć soczystą trawą, upajać zapachem łąki. Człowiek nie wiedziałby, co to takiego stanąć w strumieniu chłodnej, krystalicznej wody. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, że to po prostu znaczy być w niebie.

Jest trzecia, upał zaczyna łagodnieć. Hamed podnosi się, ociera pot, poprawia turban. Idzie wziąć udział w zebraniu wszystkich dorosłych mężczyzn. Nazywa się ono szir. Somalijczycy nie mają żadnej władzy nad sobą, żadnej hierarchii. Jedyną władzą jest takie właśnie zebranie, na którym każdy może zabrać głos. Na tym zebraniu wszyscy wysłuchaj ą meldunków dostarczonych przez wywiad dziecięcy. Bo dzieci nie odpoczywają. Od rana szperają, penetrują okolicę: czy nie ma w pobliżu klanu o groźnej i wielkiej sile? Gdzie może być najbliższa studnia, do której mamy szansę dojść pierwsi? Czy możemy iść dalej spokojni, że nic nam nie grozi? Wszystkie te sprawy będą kolejno omówione. Szir to wielki rozgardiasz, kłótnie, krzyki, bałagan. Ale w końcu zostanie podjęta najważniejsza decyzja: którędy dalej iść. Wtedy staniemy w ustalonym od wieku porządku i ruszymy w drogę.

Dzień we wsi Abdallah Walio

We wsi Abdallah Walio pierwsze wstają dziewczęta i ledwie zacznie się świt – idą po wodę. To wieś szczęśliwa -woda jest blisko. Wystarczy zejść po piaszczystej, stromej skarpie w dół rzeki. Rzeka nazywa się Senegal. Na jej północnym brzegu leży Mauretania, a na południowym kraj o tej samej nazwie co rzeka – Senegal. Jesteśmy w miejscu, w którym kończy się Sahara, a zaczyna szeroki pas jałowej półpustynnej, gorącej sawanny, zwanej Sahelem, która, idąc na południe, w stronę równika, po kilkuset kilometrach przejdzie w wilgotny, malaryczny obszar lasów tropikalnych.

Dziewczęta, po zejściu do rzeki, biorą wodę w wysokie, metalowe szafliki i plastikowe wiadra, które jedna drugiej osadzaj ą później na głowie, i tak, gwarząc, wspinają się po sypkim zboczu z powrotem do wsi. Wschodzi słońce i jego promienie migocą na wodzie w naczyniach. Woda drga, kołysze się i połyskuje jak żywe srebro.

Teraz wszystkie rozchodzą się do domów, na swoje podwórka. Od rana, od tej wyprawy do rzeki są już starannie i schludnie ubrane, zawsze tak samo. Ich strój to szeroka, z wzorzystego perkalu suknia, luźna, sięgająca do ziemi i dokładnie okrywająca całe ciało. To wieś islamska – nic w ubiorze kobiety nie powinno sugerować, że chciałaby czymś kusić mężczyznę.

Odgłos stawianych naczyń i plusk przyniesionej wody są jak dźwięk sygnaturki w wiejskim kościółku – wszystkich budzą do życia. Z lepianek, bo są tu tylko lepianki, wysypują się dzieci. Dzieci jest zatrzęsienie, jakby wieś była wielkim przedszkolem. Od razu, od progu, zaczyna się poranne siusianie tych malców, odruchowe, gdzie popadnie, na prawo i lewo, beztroskie i wesołe albo jeszcze zaspane i naburmuszone. Ledwie z tym skończą, gnają do wiader i szaflików pić. Przy okazji dziewczynki, ale tylko dziewczynki, przecierają twarze. Chłopcom nie przychodzi to do głowy. Teraz dzieci rozglądają się za śniadaniem. To znaczy – tak sobie myślę, ale w rzeczywistości pojęcie śniadania tu nie istnieje. Jeżeli któryś z malców ma co jeść -je. Może to być kawałek bułki albo herbatnika, kawałek kassawy albo banana. Nigdy nie zjada tego sam, bo dzieci wszystkim dzielą się, zwykle najstarsza dziewczynka w grupie stara się, aby każdy dostał sprawiedliwie, choćby po małym okruchu. Reszta dnia będzie stałym poszukiwaniem jedzenia. Dzieci te bowiem są ciągle głodne. O każdej porze dnia, w każdej chwili połkną natychmiast wszystko, co im się da. I zaraz zaczną rozglądać się za następną okazją.

Teraz, kiedy wspominam poranki w Abdallah Walio, uświadamiam sobie, że nie towarzyszyło im szczekanie psów czy gdakanie kur albo porykiwania krów. Tak, bo we wsi nie ma ani jednego zwierzęcia, nic ze stworzeń, które nazwalibyśmy żywym inwentarzem, bydłem, ptactwem, chudobą. I w związku z tym nie ma też obór, stajni, chlewów ni kurników.

W Abdallah Walio nie ma także roślin, nie ma zieleni, kwiatów ani krzewów, ogrodów ani sadów. Człowiek żyje tu sam na sam z nagą ziemią, z sypkim piaskiem i kruchą gliną. Jedyna żywa istota wśród rozpalonej, płonącej przestrzeni, cały czas zajęta walką o przetrwanie, o utrzymanie się na powierzchni. Jest więc człowiek i jest woda. Bo woda zastępuje tu wszystko. Z braku zwierząt to ona żywi i podtrzymuje nasze istnienie, z braku roślin, które dają cień – chłodzi, a jej plusk jest jak szelest liści, szmer krzewów i drzew.

Jestem tu gościem Thiama i jego brata Yamara. Obaj pracują w Dakarze, gdzie ich poznałem. Co robią? Różnie. Połowa ludzi w afrykańskich miastach nie ma wyraźnych zatrudnień, stałych zajęć. Czymś handlują, pracują jako tragarze, czegoś pilnują. Wszędzie ich pełno, zawsze są do dyspozycji, do usług, do wynajęcia. Wykonują polecenia, biorą zapłatę i znikają bez śladu. A mogą też pozostać z wami na lata. To od was zależy, od waszych pieniędzy. Ich przebogate opowieści o tym, co już robili w życiu. Co robili? Tysiące rzeczy, właściwie wszystko! Trzymają się miasta, bo tu można łatwiej i lżej przeżyć, czasem nawet – coś zarobić. Jeżeli wpadł im jakiś grosz, kupuj ą prezenty i jadą na wieś, do domu, do żony, dzieci, kuzynów.

Właśnie spotkałem ich w Dakarze, kiedy wybierali się do Abdallah Walio. Zaproponowali, żebym z nimi jechał. Ale musiałem jeszcze tydzień być w mieście. Jeżeli jednak zechcę przyjechać – czekają. Mogę dojechać na miejsce tylko autobusem. Muszę przyjść na dworzec o świcie, kiedy najłatwiej o miejsce. Więc po tygodniu – przyszedłem. Gare Routiere to wielki, płaski plac, pusty o tej wczesnej porze. Przy bramie pojawiło się od razu kilku wyrostków, żeby spytać, dokąd chcę jechać. Powiedziałem, że do Podor, bo wieś, do której jechałem, leżała właśnie w departamencie o tej nazwie. Zaprowadzili mnie mniej więcej na środek placu i tu pozostawili bez słowa. Ponieważ byłem sam w tym bezludnym miejscu, wnet zbiegła się gromada zmarzniętych (noc była chłodna) sprzedawców, która otoczyła mnie, próbując wcisnąć swoje towary, a to gumę do żucia, a to herbatniki, a to grzechotki dla niemowlaków, a to papierosy na sztuki i na paczki. Nie chciałem niczego, ale stali dalej, nie mając nic innego do roboty. Biały człowiek jest takim dziwolągiem, takim zrzutkiem z innej planety, że można na niego patrzeć z ciekawością, właściwie bez końca. Ale po jakimś czasie pojawił się w bramie inny pasażer, a za nim następni, tak że handlarze ruszyli hurmem w ich stronę.