Изменить стиль страницы

Otóż teraz właśnie idziemy pustymi bezdrożami naprzeciw temu oślepiającemu zjawisku, jakim jest tu szczyt gorejącego dnia, naprzeciw temu męczącemu doświadczeniu spiekoty i wyczerpania, przed którym w dodatku nie ma dobrego schronienia ni ucieczki. Nikt nie rozmawia, jakby całą uwagę i energię pochłaniał marsz, choć jest on przecież zajęciem codziennym, monotonną rutyną, sposobem życia. Tylko od czasu do czasu słychać uderzenia kija o grzbiet leniwej wielbłądzicy albo pokrzykiwania kobiet na niesforne kozy.

Zbliża się jedenasta, kiedy kolumna zwalnia, a potem przystaje i rozprasza się. Każdy stara się teraz ukryć przed słońcem. Jedynym sposobem jest wejść pod rosnące tu gdzieniegdzie rozłożyste, rosochate akacjowce, których płaskie, postrzępione korony mają kształt parasola: tam jest cień, ukryta odrobina chłodu. Bo poza tymi drzewami wszędzie tylko piach i piach. Tu i tam jakieś pojedyncze, kolczaste, rozcapierzone krzaki. Kępy wypalonej, szorstkiej trawy. Wypustki szarych, kruchych mchów. I już tylko rzadko: wystające kamienie, zwietrzałe głazy, bezładne skalne usypiska.

– Nie lepiej było zostać tam, przy studni? – pytam, skonany, Hameda. Ledwie jesteśmy w drodze trzeci dzień, a nie mam już siły dalej iść. Siedzimy oparci o sękaty pień drzewa, w wąskim kręgu cienia, tak kusym, że mieści się w nim jeszcze tylko głowa osiołka, a cały jego tułów smaży się w słońcu.

– Nie – odparł – bo od zachodu idą Ogadeni, a nie mamy dość siły, żeby się im oprzeć.

W tym momencie zdałem sobie sprawę, że nasza wędrówka nie jest zwykłym przemieszczaniem się z miejsca na miejsce, ale idąc, uczestniczymy w walce, w nieustannych i niebezpiecznych manewrach, w zmaganiach i w starciach, które w każdej chwili mogą źle się zakończyć.

Somalijczycy stanowią jeden, kilkumilionowy, naród. Mają wspólny język, historię i kulturę. To samo terytorium. I tę samą religię- islam. Około jednej czwartej tej społeczności mieszka na południu i zajmuje się rolnictwem, uprawiając sorgo, kukurydzę, fasolę i banany. Ale większość to właściciele stad, nomadzi, koczownicy. Właśnie wśród nich teraz jestem, na wielkim półpustynnym obszarze, gdzieś między Berberą a Las Anod. Somalijczycy dzielą się na kilka wielkich klanów (takich jak Issaą, Daarood, Dir, Ha-wiye), te z kolei na klany mniejsze, których są dziesiątki, a te na grupy krewniacze, których są setki, nawet tysiące. Układy, sojusze i konflikty w tych związkach i konstelacjach rodowych składają się na historię somalijskiej społeczności.

Somalijczyk rodzi się gdzieś w drodze, w szałasie-jurcie albo wprost pod odkrytym niebem. Nie będzie znał swojego miejsca urodzenia, nigdzie nie zostanie ono zapisane. Podobnie jak jego rodzice nie będzie pochodził z żadnej wsi ani miasta. Ma tylko jedną tożsamość – ustanawiają związek z rodziną, z grupą krewniaczą, z klanem. Kiedy spotyka się dwóch nieznajomych, zaczynają od pytania: -Kim jestem? – Jestem Sobą, z rodziny Ahmada Abdullaha, a rodzina ta należy do grupy Mussy Araye, a grupa ta jest z klanu Haseana Saida, a klan ten jest częścią związku klanowego Isaaą itd. Po tej prezentacji ów drugi nieznajomy podaje z kolei szczegóły swojej przynależności, określa własne korzenie, a wymiana tych informacji trwa długo i jest niezmiernie ważna, bo obaj nieznajomi próbują ustalić, czy coś ich łączy, czy dzieli, czy padną sobie w objęcia, czy rzucą na siebie z nożami. Przy czym osobista relacja tych ludzi, prywatna sympatia czy antypatia nie maj ą znaczenia, ich wzajemny stosunek, przyjazny lub wrogi, zależy od układów, jakie istnieją w danej chwili między obu klanami. Człowiek, poszczególny, odrębny człowiek nie istnieje, liczy się tylko jako cząstka tego lub innego rodu.

Kiedy chłopiec ma osiem lat, dostępuje wielkiego zaszczytu: będzie się odtąd razem z kolegami opiekować stadem wielbłądów – największym skarbem somalijskich nomadów. Wszystko wśród nich mierzy się wartością wielbłądów – bogactwo, władzę, życie. Życie przede wszystkim. Jeżeli Ahmed zabije kogoś z innego rodu, ród Ahmeda musi zapłacić odszkodowanie. Jeżeli zabił mężczyznę – sto wielbłądów, jeżeli kobietę – pięćdziesiąt. Inaczej – wojna! Bez wielbłąda człowiek nie może istnieć. Żywi się mlekiem wielbłądzicy. Na jej grzbiecie przenosi swój dom. Tylko za jej cenę może stworzyć rodzinę: pozyskanie żony wymaga rekompensaty dla jej rodu – w wielbłądach. Wreszcie płacąc tymi zwierzętami odszkodowanie, ratuje swoje życie.

Stado, jakie posiada każda grupa krewniaczą, składa się z wielbłądów, owiec i kóz. Ziemi nie można tu uprawiać. To suchy gorący piasek, który nic nie rodzi. Więc tylko stado jest źródłem utrzymania i życia. Ale zwierzęta potrzebują wody i pastwisk. Tymczasem nawet w porze deszczowej jest ich mało, a w porze suchej większość pastwisk znika w ogóle, a sadzawki i studnie robią się płytkie albo zupełnie tracą wodę. Nastaje susza i głód, bydło pada, a wielu ludzi umiera.

Teraz mały Somalijczyk zaczyna poznawać swój świat. Uczy się go. Te pojedyncze akacjowce, te stargane darnie, te samotne, słoniowate baobaby stają się znakami, które mówią mu, gdzie jest i którędy powinien iść. Te wysokie głazy, pionowe uskoki kamienne, sterczące nawisy skalne, dają mu wskazówki, pokazują kierunki, nie pozwalają zabłądzić. Ale ów pejzaż, który zrazu wydaje mu się już czytelny i znajomy, szybko pozbawia go tej pewności siebie. Bo okazuje się, że te same miejsca, te same labirynty i kompozycje otaczających go znaków wyglądają inaczej spalone przez suszę, a inaczej, kiedy w porze deszczowej pokryją się bujną zielenią, że te same szczeliny i zręby-skalne będą miały inny kształt, głębię i barwę w poziomych promieniach porannego słońca, a inny w południe, w promieniach pionowych. Wtedy ów malec zrozumie, że ten sam pejzaż kryje w sobie wiele różnych i zmieniających się kompozycji i że trzeba wiedzieć, kiedy i w jakiej kolejności następują one po sobie i co znaczą, co mu mówią, przed czym ostrzegają.

I to jest pierwsza jego lekcja: że świat mówi i to mówi wieloma językami, których trzeba stale się uczyć. Ale w miarę, jak płynie czas, chłopiec odbiera i inną lekcję: poznaje swój ą planetę, swój ą mapę i wytyczone na niej szlaki i drogi, ich bieg, rysunek i kierunki. Bo choć na pozór wokół nie widać nic, tylko nagie bezludne pustkowia, w rzeczywistości ziemie te przecinaj ą liczne szlaki i trakty, ścieżki i gościńce, co prawda niewidoczne na piasku i skałach, ale przecież głęboko odciśnięte w pamięci ludzi od wieków tamtędy wędrujących, l w tym miejscu zaczyna się wielka gra somalijska, gra o przetrwanie, o życie. Bo owe szlaki prowadzą od studni do studni, od pastwiska do pastwiska. Otóż w wyniku wiekowych wojen, konfliktów i przetargów każda grupa krewniacza, każdy związek i klan mają swoje tradycją uznane trasy, studnie i pastwiska. Sytuacja jest mniej więcej idealna, kiedy jest rok obfitych deszczów i bujnych pastwisk, a stada nie są liczne i na świat nie przybyło zbyt wielu ludzi. Ale niech tylko przyjdzie susza, która zdarza się przecież często, niech znikną trawy i wyczerpią się studnie! Cała ta misternie latami utkana siatka ścieżek i dróg, tak przebiegających, aby klany omijały się, nie stykały i nie wchodziły sobie w paradę, naraz traci ważność, gmatwa się, rozluźnia i pęka. Zaczyna się rozpaczliwe poszukiwanie studni, w których jeszcze jest woda, próba dotarcia do nich za wszelką cenę. Zewsząd ludzie pędzą stada do tych niewielu miejsc, gdzie jeszcze zachowała się odrobina trawy. Sucha pora staje się okresem gorączki, napięcia, furii i wojen. Najgorsze cechy wychodzą wówczas z ludzi: nieufność, podstęp, pazerność, nienawiść.

Hamed mówi mi, że ich poezja często opowiada o dramacie i zagładzie tych klanów, które idąc przez pustynię, nie zdołały już dotrzeć do studni. Taka tragiczna wędrówka trwa całe dnie, nawet tygodnie. Najpierw padają owce i kozy. Mogą one wytrzymać bez wody tylko kilka dni. Potem przychodzi kolej na dzieci. – Potem dzieci – mówi, ale nic nie dodaje. Ani jak reagują matki i ojcowie, ani jak wyglądaj ą pogrzeby. – Potem dzieci – powtarza i znowu milknie. Jest teraz tak gorąco, że nawet mówienie przychodzi z trudem. Właśnie minęło południe i nie ma czym oddychać. – Potem giną kobiety – ciągnie po chwili. – Ci, co przeżyli, nie mogą się na dłużej zatrzymać. Gdyby za każdym zgonem stawali, nigdy nie doszliby do studni. Jedna śmierć pociągnęłaby za sobą następne i następne. Klan, który był w drodze, który istniał, gdzieś by po drodze zniknął. Nikt by już nie ustalił, gdzie ci ludzie poszli. Miałem teraz wyobrazić sobie ten szlak, którego nie ma, to znaczy, którego nie widać, a na nim gromadę ludzi i zwierząt, coraz bardziej przerzedzoną, coraz mniejszą i mniejszą. – Jeszcze przez jakiś czas żyj ą mężczyźni i wielbłądy. Wielbłąd może wytrzymać bez picia trzy tygodnie. I może daleko iść – pięćset kilometrów albo i dalej. Przez ten cały czas wielbłądzica będzie miała odrobinę mleka. Te trzy tygodnie są górną granicą życia dla mężczyzny i wielbłąda, jeżeli zostaną sami na ziemi. – Sami na ziemi! – wykrzyknął Hamed i był w tym głosie ton przerażenia, ponieważ właśnie to jest to, czego Somalijczyk nie potrafi sobie wyobrazić: znaleźć się samemu na ziemi. Człowiek i wielbłąd idą dalej w poszukiwaniu studni i wody. Idą coraz wolniej, z coraz większym wysiłkiem, ponieważ cały czas ziemia, po której się posuwają, stoi w ogniu słońca, zewsząd bije żar, wszystko wokół goreje, jarzy się – kamienie, piasek, powietrze. – Człowiek i wielbłąd giną razem – powiedział Hamed. Następuje to wówczas, kiedy człowiek nie znajduje już mleka – wymiona wielbłądzicy są puste. Są suche i popękane. Zwykle nomada i zwierzę mają jeszcze tyle sił, aby dowlec się do jakiegoś cienia. Znajduje się ich potem, jak leżą martwi w cieniu albo tam, gdzie się człowiekowi zdawało, że jest cień.