Изменить стиль страницы

Dawno już zapomniałem o Sebui, o naszej wyprawie do Konga i nocy spędzonej w wiosce Amba, kiedy lata później, w Maputo, wpadła mi w ręce książka o świecie czarów w Afryce Wschodniej, a w niej raport antropologa E.H. Wintera, w którym zdaje on sprawę z badań, jakie prowadził wśród Amba.

Amba, stwierdza Winter, stanowią bardzo osobliwą społeczność. To prawda, że podobnie jak inne ludy kontynentu również oni traktuj ą po ważnie istnienie zła i groźbę czarów i z tego powodu boją się i nienawidzą czarowników. Ale w przeciwieństwie do powszechnego przekonania, że czarownicy żyj ą wśród innych, że działaj ą na zewnątrz, z daleka, Amba utrzymują, że czarownicy są wśród nich, w ich rodzinach, w ich wioskach, że tworzą integralną część ludu. To przekonanie sprawia, że społeczność Amba rozpada się, bo przeżera je nienawiść, niszczy wzajemna podejrzliwość, unicestwia wspólny strach: brat boi się brata, syn – ojca, matka – własnych dzieci, jako że wszyscy mogą być czarownikami. Amba odrzucili tak wygodny i kojący pogląd, że wróg to ktoś obcy, to cudzoziemiec, człowiek innej wiary lub koloru skóry. Nie! Amba opętani masochistyczną myślą żyją w udręce i poniżeniu przekonani, że wróg jest wśród nich, że może w tej chwili być pod moim dachem, spać razem ze mną, jeść z tej samej miski. W dodatku, trudność szczególna jest w tym, że właściwie nie można określić, jak czarownik wygląda. Nikt go przecież nie widział. Wiemy o ich istnieniu dzięki temu, że widzimy skutki ich działań: spowodowali suszę, więc nie ma co jeść, coraz to wybuchają pożary, wielu ludzi jest chorych, ciągle ktoś umiera. Ergo, czarownicy nie spoczywają na chwilę, aby zwalać nam na głowy nieszczęścia, klęski, tragedie.

Amba są niepiśmienni i wątpliwe, żeby czytali książkę, której autor utrzymuje, że w miarę upływu czasu walka będzie się zaostrzać i pojawi się coraz więcej i więcej wrogów. A jednak sami, na drodze własnego doświadczenia, doszli do podobnej konkluzji. Nie mogli również wyczytać, że w jakimś innym punkcie świata wrogie otoczenie będzie starało się nasyłać swoich agentów i rozsadzać zdrową społeczność od wewnątrz. A przecież w wypadku Amba tak właśnie się stało.

Amba, którzy stanowili jednolitą, zwartą społeczność, żyją w małych wioskach rozrzuconych w rzadko zalesionym buszu i choć przyjęli, że czarownicy stanowią integralną część ich społeczności, często posądzają sąsiednią wioskę swoich pobratymców, że czarownik, który zesłał nieszczęście, żyje w utajeniu właśnie tam. Wtedy takiej wiosce, którą podejrzewaj ą o zło, wypowiadają wojnę. Napadnięta wioska broni się, a z czasem przystąpi do wojny odwetowej, wówczas, w odpowiedzi, zagrożeni itd., itd. W rezultacie Amba toczą nieustanne wojny między sobą, które osłabiają ich do reszty i czynią bezbronnymi wobec zewnętrznych, obcoplemiennych agresorów. Są jednak tak zajęci sobą, że nie potrafią dostrzec tego zagrożenia. Sparaliżowani widmem wroga wewnętrznego, niepowstrzymanie staczają się w przepaść.

Mimo dzielącej ich podejrzliwości i wrogości przygnębiające fatum, które nad nimi zaciążyło, łączy też ich we wspólnotę, sprawia, że potrafią być solidarni. Jeżeli na przykład przekonam się, że żyjący w mojej wiosce utajony czarownik nie daje mi żyć, wówczas przeniosę się do innej wioski i choćby moja wieś była z nią w stanie wojny, będę gościnnie przyjęty. Bo też czarownik może człowieka naprawdę zadręczyć. Ot, chociażby na ścieżkach, po których chodzimy, zacznie rozkładać kamyki, listki, piórka, patyczki, zdechłe muchy, włosy małpy lub skórki mango. Wystarczy, abyśmy na jedną z tych rzeczy weszli – zaraz rozchorujemy się i umrzemy. A przecież na każdej ścieżce mogą leżeć podobne drobiazgi. Więc praktycznie nie można się ruszyć? Tak, nie można. Człowiek boi się nawet wyjść z lepianki, bo od razu na progu może leżeć kawałek kory baobabu albo zatruty kolec akacjowca.

Czarownik chce nas zamęczyć na śmierć – oto, do czego dąży. W dodatku nie ma na niego lekarstwa, nie wiadomo, jak się bronić. Jedynym ratunkiem jest ucieczka. Oto dlaczego ludzie, których widziałem wówczas nocą, jak nieśli chorego na noszach, przemykali się chyłkiem, uciekali. Czarownik rzucił na chorego czary, a choroba była sygnałem, że szykuje on jego zgon. I dlatego krewni pod osłoną nocy próbowali schować gdzieś ofiarę, ukryć ją przed wzrokiem czarownika, aby w ten sposób uratować jej życie.

Choć nikt nie wie, jak wygląda czarownik, dużo o nim wiemy. Porusza się tylko nocą. Uczestniczy w sabatach, na których zapadaj ą na nas wyroki. Śpimy, a tam zdecydowano o naszym nieszczęściu, którego się nawet nie spodziewamy. Może on przenosić się w dowolne miejsce z wielką szybkością, nawet szybciej niż błyskawica. Pasjami lubi ludzkie mięso, przepada za ludzką krwią. Nie mówi, nie znamy jego głosu. Nie znamy rysów twarzy, kształtu głowy.

Ale być może urodzi się kiedyś człowiek o takim wzroku i takiej sile woli, że usilnie wpatrując się w ciemności nocy, zobaczy, jak zaczynają one gęstnieć, tężeć, skupiać w czarne kryształy i jak coraz wyraźniej układają się one w milczącą i mroczną twarz czarownika.

Ci ludzie, gdzie są?

Ci ludzie, którzy tu powinni być – gdzie są? Pada deszcz i jest zimno. Chmury wiszą nisko – gęste, ciemne, nieruchome. Jak okiem sięgnąć – bagna, mokradła, rozlewiska. Jedyna droga, która tu prowadzi – też zalana wodą. Nasze wozy, choć to potężne terenówki, dawno ugrzęzły w błocie, zagrzebały się w czarnej, lepkiej mazi i stoją najdziwaczniej poprzechylane, unieruchomione w koleinach, w kałużach, w wądołach. Musieliśmy wysiąść i dalej iść pieszo, moknąc w strumieniach ulewy. Idąc, mijamy wystającą wysoko skałę – na jej szczycie stado pawianów przygląda nam się uważnie i niespokojnie. W trawie przy drodze widzę człowieka – siedzi skulony, pokurczony, w malarycznych dreszczach – nie wyciąga rąk, nie żebrze, patrzy na nas wzrokiem, w którym nie ma ani prośby, ani nawet ciekawości.

W tle, daleko, widać kilka zniszczonych baraków. Ale poza tym – pusto. I mokro – bo to pora deszczowa.

To miejsce, gdzie jesteśmy, nazywa się Itang. Itang leży w zachodniej Etiopii, blisko granicy Sudanu. Od kilku lat znajdował się tu obóz 150 tysięcy Nuerów – uchodźców z wojny sudańskiej. Jeszcze kilka dni temu byli tu. A dzisiaj jest pusto. Gdzie poszli? Co się z nimi stało? Jedyne, co narusza martwotę tych bagien, jedyne, co słychać, to rechot żab, jakiś obłędny, ropuszy wrzask, donośny, hałaśliwy, ogłuszający.

Latem 1991 roku wysoki komisarz NZ do spraw uchodźców Sadako Ogata udała się do Etiopii odwiedzić obóz w Itang. Dostałem propozycję, żeby jej towarzyszyć. Rzuciłem wszystko i pojechałem, ponieważ była to rzadka okazja, by dotrzeć do takiego obozu. Warto wspomnieć, że z różnych przyczyn obozy te znajdują się na ogół w miejscach odległych i odosobnionych, do których dojazd jest trudny, a wstęp najczęściej wzbroniony. Życie w nich jest udręką, smutną wegetacją, ciągle na granicy śmierci. Jednak poza grupą lekarzy i pracowników różnych organizacji charytatywnych ludzie mało wiedzą na ten temat, ponieważ takie miejsca zbiorowego cierpienia świat skrupulatnie izoluje i nie chce o nich słyszeć.

Uważałem zawsze za niemożliwe, żeby zobaczyć Itang. Aby się tam dostać, należy najpierw znaleźć się w Addis Abebie. Tam trzeba by wynająć (ale od kogo?) i opłacić (ale za co?) samolot do odległej o pięćset kilometrów Gam-beli, jedynej miejscowości w pobliżu Itang, która ma lotnisko. To już granica z Sudanem, więc nieopisanie trudno byłoby zdobyć pozwolenie na lądowanie. Ale załóżmy, że mamy samolot i nawet pozwolenie. Przylatujemy do Gam-beli. Gdzie się udać? Do kogo pójść w tym biednym miasteczku, gdzie na rynku, w strugach ulewy, stoi nieruchomo kilku bosonogich Etiopczyków? Stoi, myśląc o czym? Czekając na co? A my skąd w Gambeli mamy wziąć samochód, kierowcę, ludzi do wyciągania wozu z błota, liny i łopaty? Skąd żywność? Ale załóżmy, że to wszystko mamy. Kiedy byśmy dojechali na miejsce? Czy wystarczyłby jeden dzień? Ile posterunków po drodze musielibyśmy przekonać, przebłagać, przekupić, aby pozwoliły nam jechać dalej? Aż w końcu, już u celu przy bramie, wartownik kazałby nam wrócić, bo w obozie akurat panuje epidemia cholery czy dyzenterii, albo nie ma komendanta, który musi dać zgodę, albo kogoś, kto mógłby tłumaczyć rozmowę z Nuerami, mieszkańcami obozu. Czy też, jak dzieje się to właśnie teraz, za bramą nie zobaczylibyśmy już nikogo, żywej duszy.