Изменить стиль страницы

Zobaczyłem, że w moim pokoju (nr 107) jedyne okno wychodziło na ponurą, cuchnącą studnię wewnętrzną, z której bił odrażający smród. Zapaliłem światło. Ściany, łóżko, stolik i podłoga były czarne. Czarne od karaluchów. Na świecie mieszkałem z wszelkim możliwym robactwem i nawet nauczyłem się obojętności i zgody na fakt, że żyjemy wśród milionów i milionów muszek, komarów, prusaków i pluskiew, wśród niezliczonych chmar, zagonów i rojów os, pająków, szczypawek i skarabeuszy, w obłokach gzów i moskitów, w tumanach żarłocznej szarańczy, ale tym razem poraziła mnie nie tyle nawet ilość karaluchów – też, co prawda, szokująca – ile ich rozmiary, wielkość każdego z obecnych tu osobników. Bo to były karaluchy olbrzymy, rozrosłe jak żółwie, ciemne, połyskujące, szczeciniaste i wąsate. Co sprawiło, że urosły takie duże? Czym się pasły? Ta ich monstrualna wielkość działała teraz na mnie paraliżująco. Od lat bez namysłu tłukłem wszelkie moskity i muchy, pchły i pajączki, ale teraz stanąłem wobec zupełnie nowego problemu: jak poradzić sobie z takim kolosem? Co z nim zrobić? Jak się do niego odnieść? Zabić go? Czym? Jak? Na samą myśl zadrżała mi ręka. Były za duże. Poczułem, że nie potrafię, że nawet nie odważę się spróbować. Więcej – z powodu nadzwyczajnych rozmiarów tych karaluchów zacząłem się nad nimi pochylać i nadstawiać ucha w oczekiwaniu, że wydadzą jakiś głos, że się odezwą. Przecież wiele tak dużych jak one stworzeń przemawia na różny sposób – piszczy, skrzeczy, mruczy, chrząka, dlaczegóż-by więc i karaluch nie mógł się odezwać? Taki normalny jest zbyt mały, abyśmy go dosłyszeli, ale te olbrzymy, wśród których się znalazłem? Czy wydadzą jakiś głos? Jakiś dźwięk? Ale cały czas panowała w pokoju zupełna cisza: wszystkie milczały – zamknięte, bezgłośne, tajemnicze.

Zauważyłem natomiast, że ilekroć pochylałem się nad nimi, licząc, że może je usłyszę, one cofały się pospiesznie i zbijały w gromadę. Ponawiałem swój ruch i reakcja była ta sama, identyczna. Najwyraźniej karaluchy brzydziły się człowieka, cofały przed nim ze wstrętem, postrzegały go jako twór wyjątkowo nieprzyjemny, odrażający.

Mógłbym wyjaskrawić tę scenę i opisać, jak zezłoszczone mój ą obecnością ruszaj ą na mnie, jak mnie atakuj ą i obłażą, a ja wpadam w histerię, dostaję dreszczy i szoku, ale przecież byłaby to nieprawda. W rzeczywistości, jeżeli nie zbliżałem się do nich, zachowywały się obojętnie, poruszały się niemrawo i sennie. Czasem przedreptały z miejsca na miejsce. Czasem wypełzały ze szpary, to znów w niej się kryły. Ale poza tym – nic.

Wiedziałem, że czeka mnie trudna i bezsenna noc (bo poza tym w pokoju było nieludzko duszno i gorąco), więc sięgnąłem do torby po notatki na temat Liberii.

W 1821 roku do miejsca, które znajduje się gdzieś niedaleko mojego hotelu (Monrowia leży nad Atlantykiem, na półwyspie o kształcie podobnym do Helu), dopłynął statek, którym przybył z Ameryki agent American Colonisation Society, Robert Stockton. Stockton, przykładając miejscowemu wodzowi plemiennemu, królowi Peterowi, pistolet do skroni, wymusił na nim sprzedaż – za sześć muszkietów i skrzynkę paciorków – ziemi, na której owo towarzystwo amerykańskie zamierzało osiedlić tych niewolników z plantacji bawełny (głównie ze stanów Wirginia, Georgia, Mary-land), którzy uzyskali status wolnych ludzi. Towarzystwo Stocktona miało charakter liberalny i charytatywny. Jego działacze sądzili, że najlepszym zadośćuczynieniem za krzywdy niewolnictwa będzie odesłanie byłych niewolników do ziemi, skąd pochodzili ich przodkowie – do Afryki.

Od tego czasu, co roku, statki przywoziły z USA grupy kolejnych wyzwolonych niewolników, którzy zaczęli osiedlać się w rejonie dzisiejszej Monrowii. Nie stanowili dużej społeczności. Kiedy w 1847 roku ogłosili utworzenie Republiki Liberii, było ich sześć tysięcy. Możliwe, że liczba ich nigdy nie przekroczyła kilkunastu tysięcy: mniej niż jeden procent ludności kraju.

Pasjonujące są losy i zachowanie tych osadników (nazywali oni siebie Americo-Liberians, Amerykano-Liberyjczykami). Jeszcze wczoraj byli czarnymi pariasami, wyzutymi z prawa niewolnikami z plantacji w południowych stanach Ameryki. W większości nie umieli czytać ni pisać, nie mieli też żadnego zawodu. Ich ojcowie zostali przed laty porwani w Afryce, przywiezieni w kajdanach do Ameryki i sprzedani na targach niewolniczych. A teraz oni, potomkowie tamtych nieszczęśników, sami do niedawna czarni niewolnicy, znaleźli się znowu w Afryce, na ziemi przodków, w ich świecie, wśród pobratymców o wspólnych korzeniach i tym samym kolorze skóry. Z woli liberalnych, białych Amerykanów zostali tu teraz przywiezieni i zdani na siebie, pozostawieni własnemu losowi. Jak się teraz zachowają? Co zrobią? Otóż wbrew oczekiwaniom swoich dobroczyńców przybysze nie całują odzyskanej ziemi i nie rzucają się w ramiona mieszkających tu Afrykańczyków.

Ci Amerykano-Liberyjczycy znaj ą z własnego doświadczenia tylko jeden typ społeczeństwa – niewolniczy, bo takie istniało wówczas w południowych stanach Ameryki. Toteż po przybyciu ich pierwszym posunięciem na nowej ziemi stanie się odtworzenie podobnego społeczeństwa, z tym że panami będą teraz oni – wczorajsi niewolnicy, a niewolnikami miejscowe, zastane tu społeczności, które oni podbijają i będą nad nimi panować.

Liberia – to przedłużenie porządku niewolniczego z woli samych niewolników, którzy nie chcą burzyć niesprawiedliwego systemu, lecz pragną go zachować, rozwinąć i wykorzystać we własnym interesie. Najwyraźniej umysł zniewolony, skażony doświadczeniem niewolnictwa, umysł „urodzony w niewoli, okuty w powiciu" nie umie pomyśleć, wyobrazić sobie wolnego świata, w którym wszyscy byliby wolni.

Znaczną część obszaru Liberii pokrywa dżungla. Gęsta, tropikalna, wilgotna, malaryczna. Mieszkaj ą w niej niewielkie, biedne i słabo zorganizowane plemiona (ludy potężne, o silnych strukturach militarnych i państwowych, żyły najczęściej na szerokich, otwartych przestrzeniach sawanny. Ciężkie warunki zdrowotne i komunikacyjne dżungli afrykańskiej sprawiały, że takie organizmy nie mogły tam powstać). Teraz na te tereny, zajmowane tradycyjnie przez miejscową, rodzimą ludność, zaczynają się wprowadzać przybysze zza oceanu. Stosunki od początku układają się fatalnie, wrogo. Przede wszystkim Amerykano-Liberyjczycy ogłaszają, że tylko oni są obywatelami kraju. Reszcie -to jest dziewięćdziesięciu dziewięciu procentom ludności -odmawiają tego statusu, tego prawa. Według przyjętych ustaw ta reszta to tylko tribesmen (członkowie plemion), ludzie bez kultury, dzikusi i poganie.

Najczęściej zresztą dwie społeczności żyją z dala od siebie, mając rzadki, sporadyczny kontakt. Nowi panowie trzymaj ą się brzegu morskiego i osad, które tam zbudowali (największą jest Monrowia). Dopiero w sto lat od powstania Liberii jej prezydent (był nim wówczas William Tubman) wyjechał po raz pierwszy w głąb kraju. Przybysze z Ameryki, nie mogąc odróżnić się od miejscowych kolorem skóry i typem fizycznym, starają się w jakiś inny sposób podkreślać swoją inność i wyższość. W straszliwie upalnym i parnym klimacie, jaki panuje w Liberii, mężczyźni, nawet w zwykły dzień, chodzą we frakach i Spencerach, noszą meloniki i zakładają białe rękawiczki. Panie na ogół przebywają w domach, ale jeżeli wychodzą na ulicę (do połowy XX wieku w Monrowii nie ma asfaltu ani chodników), to w sztywnych krynolinach, gęstych perukach i zdobnych sztucznymi kwiatami kapeluszach. Całe to wyższe, ekskluzywne towarzystwo mieszka w domach, które są wierną kopią dworków i pałacyków, jakie budowali sobie biali właściciele plantacji na południu Ameryki. Amerykano-Liberyjczycy zamykają się również we własnym świecie religijnym niedostępnym dla miejscowych Afrykańczyków. Ci przybysze to gorliwi baptyści i metodyści. Na nowej ziemi budują swoje proste kościoły. Spędzają w nich cały wolny czas na śpiewaniu nabożnych hymnów i słuchaniu okolicznościowych kazań. Z czasem świątynie te staną się także miejscem spotkań towarzyskich, rodzajem zamkniętych klubów.