Drzwi Bacówki otworzyły się nagle i stanął w nich mężczyzna w narciarskim ubraniu i z plecakiem. Obrzucił ekipę przelotnym spojrzeniem. Eulalia przysięgłaby, że skrzywił się z obrzydzeniem na widok sterty charakterystycznego sprzętu i kurtek z telewizyjnym logo, wiszących na haku.

Może nie lubi telewizji.

Mruknął ogólnie jakieś powitanie i zwrócił się do Stryjka:

– Witaj, Stryjeczku, widzę, że masz gości, więc ja tylko na moment, nie miałem czasu śledzić prognoz, powiedz, to się utrzyma jakiś czas?

– A co, chcesz pojeździć? Spokojnie możesz planować co najmniej trzy dni. Przyszedł wyż i będzie teraz nad nami stał. A może siądziesz z nami, napijesz się kawy?

– Nie, dziękuję. Spóźniłem się na wyciąg i teraz trzeba iść do Strzechy na własnych nogach. Trochę mi to zajmie czasu, nie będę się spieszył. Do widzenia państwu.

– Czekaj! – Stryjek zatrzymał gościa w progu. – Państwo zaraz jadą ratrakiem do Strzechy. Zmieścisz się na pace.

– Myślisz?

– Oczywiście. Państwo nie mają nic przeciwko temu, prawda?

– Ależ skąd – powiedziała Eulalia.

Mężczyzna skinął głową, nie siląc się na uśmiech. Eulalia doszła do wniosku, że facet raczej ich jednak nie lubi.

Kolejny młodzieniec w czerwonej kurtce wszedł do Bacówki.

– Komu w drogę, temu trampki. Ratrak jest. Możemy jechać.

Eulalia podniosła brwi.

– Co to jest ten ratrak?

– Taka maszyna do ubijania śniegu. Zaraz pani zobaczy.

Nieznajomy spojrzał na nią z politowaniem. Pewnie uważał, że kobiety niewiedzące, co to jest ratrak, nie powinny realizować filmów o górach.

Stryjek był uprzejmiejszy.

– Nie jeździła pani nigdy na nartach? A mówiła, że zna góry.

– Wyłącznie w wersji letniej – powiedziała, wygrzebując się zza stołu. – Zima mnie brzydzi. Możemy jechać.

Nie zamierzała tłumaczyć nieznajomym facetom, zwłaszcza gburowatym, że astmatyk może się udusić od samego zimnego powietrza. No, może nie udusić, ale przydusić w stopniu dosyć nieprzyjemnym.

Ratrak okazał się stodołą na gąsienicach. Eulalia, lubiąca duże rzeczy, była zachwycona. W kabinie zmieściła się jednak tylko ona i Marek z kamerą. Reszta musiała jechać wierzchem. Śnieg zaczynał znowu sypać, więc zastanowiła się przez moment, jak im tam będzie na tym wierzchu. Trochę jej było szkoda Rysia. Gbur niech marznie, jego problem.

Ekipa serdecznie pożegnała Stryjka – do pojutrza – a kolejny sympatyczny młodzian umiejscowił się obok Eulalii i uruchomił potwora.

Eulalia sądziła, że spod Bacówki pojadą znaną jej z letnich wędrówek drogą przez las, ale rzeczywistość okazała się piękniejsza. Ratrak wykręcił zgrabnie i ruszył jak burza pod górę, nie zwracając uwagi na takie drobiazgi jak drogi czy szlaki.

Wyjechali na jakiś stok – z wrażenia przestała rozpoznawać znajome miejsca – po czym pan kierowca uznał, że najlepiej będzie strawersować zbocze. Skręcił z wdziękiem tańczącego słonia w prawo, nie tracąc w ogóle tempa. Maszyna dostosowała się do przechyłu terenu, w związku z czym Eulalia nagle stwierdziła, że leci gdzieś w dół. Kierowcę ujrzała nad głową. Marek pod spodem znowu wyrażał się nieprzyzwoicie. O tych na pace wolała nie myśleć.

Nagle ratrak wyrównał i stanął. Zapanowała niebiańska cisza. Kierowca popatrzał na swoją pasażerkę bacznym wzrokiem.

– No i jak, spodobał się pani mój pojazd?

– Rewelacja – wychrypiała z przekonaniem i wypadła z ratraka na śnieg, pośliznąwszy się na oblodzonej gąsienicy.

Gbur właśnie pomagał zsiąść skostniałemu Rysiowi. Rysio, podobnie jak reszta ekipy, nie miał porządnego ubrania, odpowiedniego do takich warunków. Teraz ponosił konsekwencje, trzęsąc się okropnie.

Okazało się, że ratrak skończył kurs koło Strzechy Akademickiej, dalej trzeba było iść na własnych nogach. Eulalia nie przejęła się tym specjalnie, ponieważ schodzenie w dół nie sprawiało jej najmniejszych trudności. Bezcennym sprzętem zajęli się dwaj ratownicy, którzy pojawili się nie wiadomo skąd.

Pokrzepiwszy się w Strzesze herbatą z cytryną, ekipa z pełną beztroską ruszyła w drogę w tych swoich nieodpowiednich butach. Gbur gdzieś zniknął, natomiast w pewnej chwili w pobliżu przemknęli na nartach dwaj ratownicy, wioząc pomiędzy sobą sprzęt filmowy, umieszczony w czymś, co wyglądało jak denko od kajaka zaopatrzone z obu stron w kije. Eulalia przypomniała sobie, że to coś nazywa się chyba akia. I w czymś takim przewozi się ratowanych ludzi?

Odprężeni już i zadowoleni z życia filmowcy prawdopodobnie pobili rekord świata w długości zejścia ze Strzechy do Samotni: pokonanie kilkuset metrów zajęło im równo półtorej godziny. Głównie dlatego, że Rysio miał półbuty na skórzanych podeszwach i co dwa metry zaczynał zjeżdżać w przepaście. Eulalia i Marek czuli się zmuszeni go asekurować, co polegało na tym, że ona wydawała okrzyki przerażenia, a on klął jak szewc. Ten typ asekuracji zapewne nosi miano werbalnej.

W miarę schodzenia coraz szerzej otwierał się wokół nich potężny kocioł Małego Stawu. Marek zaczął żałować, że oddał kamerę ratownikom.

Dopadł jej natychmiast po dotarciu do schroniska. Pogonił Rysia do statywu i zaczął maniacko filmować otoczenie. Eulalia przypomniała sobie, że jej świetny operator pierwszy raz w życiu jest w prawdziwych górach; przypuszczała, że właśnie doznawał iluminacji.

A góry robiły, co mogły, żeby mu zawrócić w głowie. Zachodzące słońce malowało przedziwne cienie na zboczach kotła Małego Stawu, Mały Staw z wdziękiem pogrążał się w mroku, gdzieniegdzie purpurowo jarzył się śnieg, na który padały ostatnie tego dnia promienie.

Marek nakręcił całą półgodzinną taśmę, po czym zwisł bezsilnie na jednym z drągów okalających staw. Reszcie nie chciało się na niego czekać, więc Rysio wziął statyw, Eulalia kamerę i poszli na kolację. Marek powisiał dziesięć minut i odpocząwszy nieco, dobił do kolegów. Posiliwszy się, padli na łóżko. Niewykluczone, że był to pierwszy w historii ludzkości wypadek, kiedy ekipa telewizyjna położyła się spać o dziewiątej wieczorem.

Następny poranek znowu był wspaniały, a słońce lśniło oślepiająco w zwałach śniegu wokół schroniska. Po śniadaniu przystąpili do zaplanowanej harówki. Harowali głównie panowie, świadomi faktu, że realizatorka ma astmę i należy ją oszczędzać. Nie była im zresztą specjalnie potrzebna, pojawili się bowiem kolejni ratownicy i prowadzali ich w różne ładne miejsca, pokazywali, jak działają pipsy, a jak pies lawinowy Burzan, oraz demonstrowali kopanie w śniegu jamy pozwalającej przeżyć w górach.

Pani realizatorka siedziała w schronisku i piła herbatę.

Mniej więcej od drugiej towarzyszył jej Stryjek, który przyjechał do Samotni skuterem śnieżnym, aby uczestniczyć w ewakuacji ekipy z kotła Małego Stawu. Ukochana przez nią od wczoraj maszyna, czyli ratrak, nie wchodziła w grę z jakichś tam przyczyn. Eulalia przypuszczała, że po prostu nie zmieściłaby się w kotle…

Wypili po dwie herbaty i po dwie kawy, a z każdą kolejną filiżanką sympatia Eulalii do Stryjka wzrastała. Zaczął jej się nawet marzyć reportaż, który mogłaby zrobić o nim, gdyby tylko Szczecin leżał bliżej Karpacza albo gdyby znalazła kupca. Taki reportaż dłubany, ze zdjęciami w zimie i w lecie, w różnych pogodach i przy różnych okazjach. Wysokobudżetowy. Telewizja regionalna takich nie zamawia.

A szkoda. Eulalia zamyśliła się z filiżanką kawy w ręce, zapatrzona na rozjaśnione kontrowym światłem nawisy śnieżne na krawędziach kotła. Marek powinien je sfilmować z tym słońcem.

Mogłaby całe życie nie robić nic innego – tylko reportaże. Właśnie przez miłość do reportażu zaprzyjaźniła się jakiś czas temu ze swoją młodszą koleżanką, największą wariatką w ośrodku, Wiką Sokołowską. Oczywiście żadna z nich nie mogła sobie pozwolić na realizowanie wyłącznie reportaży, bo z tego w regionalnej telewizji jeszcze nikt nie wyżył. Wika miewała swoje cykle, miewała i Eulalia. Obie jednakowo marzyły o długich, pracochłonnych, skomplikowanych materiałach, które kręciłoby się miesiącami, potem tygodniami montowało i poprawiało kolejnymi tygodniami, aż nabrałyby tego jedynego, ostatecznego, oczekiwanego wyrazu… Kończyło się na pospiesznych realizacjach, pobieżnie zdokumentowanych, niestarannie z braku czasu sfilmowanych i na chybcika zmontowanych. Przysparzało im to obu nieustannego dyskomfortu, a ich ból z tego powodu dzielił na zmianę przez nie wykorzystywany operator Pawełek, człowiek młody i pełen marzeń o wspaniałej przyszłości prawdziwego artysty. Eulalia chętnie zabrałaby go w góry, ale właśnie miał egzaminy w szkole filmowej. Czekanie nie wchodziło w grę, zima miała się już ku końcowi, poza tym nie bardzo wypadało stroić fochy w obcej wytwórni, której właściciel był w dodatku prawdziwym poganiaczem niewolników.