Do GOPR – u trafiła kilka miesięcy wcześniej. Realizowała wraz z ekipą – okrojoną do operatora i asystenta – tłuste zlecenie: film turystyczny o Karkonoszach. Oczywiście nie dla telewizji, tylko dla prywatnego producenta, który skąpił na wszystko – na ekipę, na sprzęt, na dni zdjęciowe, montaż i muzykę. Kłóciła się z nim o każdy grosz, ale wytrącał jej z ręki wszystkie argumenty jednym prostym pytaniem: „A chce pani mieć wysokie honorarium?”.

Chciała.

Zaczynali od sekwencji zimowej. Pojechali do Karpacza w marcu, oczywiście czasu było o wiele za mało, więc spieszyli się strasznie. Całą tę zimę kierownik produkcji z wytwórni, która im to zleciła, kazał załatwić w cztery dni.

Przywitała ich plucha. Miasto tonęło w wodzie, a na górach zalegały brudne płaty czegoś, co powinno być śniegiem, a było (taką informację otrzymali na dzień dobry) rozklapaną breją.

– Narciarze? Hahaha, chyba nurkowie!

Ekipa filmowa w kiepskich nastrojach zasiadła w knajpie na głównej ulicy. Jej członkowie popatrzyli sobie głęboko w oczy.

– Golonkę zjem – powiedział ponuro operator.

– Na śniadanie?

– setkę.

Eulalia i asystent nie chcieli być niekoleżeńscy. Golonki były spore. Wypili jeszcze trochę – panowie nieco więcej niż pani redaktor – po czym wszyscy troje udali się w stronę swojej tymczasowej kwatery głównej, zastanawiając się, co począć w tej niekorzystnej sytuacji.

– Ja z siebie wariata robił nie będę – oświadczył operator, potykając się na nierównym chodniku. – Poza tym muszę odpocząć. Ostatni tydzień tyrałem dzień w dzień po dwanaście godzin. Nie tykam dzisiaj kamery.

Obaj długonodzy filmowcy szli wyciągniętym krokiem, więc Eulalia (prywatnie cierpiąca od piętnastu lat na astmę), usiłując im sprostać, lekko się zasapała i nie brała udziału w dyskusji. Niemniej zdenerwowała się trochę, bo w planie tego dnia było nakręcenie obrazków z Karpacza, aby jutro ekipa mogła spokojnie wyjechać w góry. Miała nadzieję, że asystent wykaże większą chęć do czynu. I przekona swojego pana.

– Jestem z tobą, Mareczku – oświadczył asystent – ale wydaje mi się, że nie możemy tak. Ludzie są poumawiani. To by było nie przyzwoicie. Uważam, że musimy się przemóc.

– Nie interesuje mnie – zakomunikował Mareczek.

Chwilę szli w milczeniu. Po dwustu metrach Marek jednak się złamał.

– Masz rację, Rysiu – powiedział. – Nie możemy być świnie. Ludzie czekają. Bierzemy sprzęt i jedziemy.

– Nie ma takiej możliwości. – Rysio przystanął, co Eulalia przyjęła z ulgą i wyjęła z kieszeni inhalator, żeby psiknąć sobie trochę zbawczego lekarstwa w oskrzela. – Może ty masz jeszcze kondycję, mój drogi, ale ja wysiadam. Też miałem ostatnio potworny tydzień. Zaraz idę spać.

Zdenerwowała się znowu i zasapała natychmiast. Marek tymczasem wziął się za tłumaczenie Rysiowi, dlaczego należy jednak zaraz zabrać się do roboty. Rysio opierał się bardzo, ale po wysłuchaniu wielu świetnie dobranych argumentów skapitulował.

– Masz rację, stary – powiedział, skłaniając głowę przed operatorem. – Szanuję twoją decyzję. Rzeczywiście, musimy się sprężać. Jestem gotowy.

– Jakie sprężać? – zdziwił się Marek. – Najpierw odpoczynek. Operatorowi nie mogą trząść się ręce. Jak się wyśpimy, to popracujemy.

Zgodnym krokiem ruszyli dalej.

Zanim dotarli na miejsce, panowie zmienili front jeszcze parokroć, ale ani razu nie udało im się zsynchronizować dążeń. Za to w pensjonacie obaj zgodnie padli na tapczany i po chwili Eulalia usłyszała straszny dźwięk: Rysio chrapał.

Siadła bezradnie przy oknie. Spojrzała za szybę. Coś obrzydliwego. Jakie zimowe obrazki Karpacza? Jakie? Jest gdzieniegdzie odrobinka śniegu, ale to przecież nie zimowe obrazki…

Przy akompaniamencie chrapania – już na dwa głosy – płynącego z sąsiedniego pokoju podjęła męską decyzję. Gorszych warunków niż dzisiaj na pewno nie będzie. A jeżeli jutro będą lepsze, to i tak wszystko, co udałoby się zrobić dzisiaj, pójdzie do kosza.

Padła na swój tapczan i zasnęła natychmiast.

Obudzili się wszyscy troje koło siedemnastej. Naturalnie nie było już po co wyciągać sprzętu. Udali się więc tylko do delikatesów po zaopatrzenie. Następnie uzupełnili zapasy alkoholu w organizmach i poszli spać.

I okazało się, że podjęli słuszną decyzję, kiedy bowiem pokrzepiali się zdrowym snem, w Karkonosze wróciła zima. I to jaka! Całą noc padał śnieg. Kiedy Eulalia o ósmej rano przecierała zaspane oczy, poraził ją blask zza okna. Bajka zimowa!

Za ścianą rozlegały się ochocze głosy kolegów, a zatem byli już gotowi do czynu.

Śniadanie zjedli raczej symboliczne i pełni twórczego zapału pojechali robić ładne zimowe obrazki. Firmowy samochód zosta wili pod śniegiem, bo żadne z nich nie czuło się na siłach prowadzić po czymś takim, co się zrobiło na głównej ulicy Karpacza. Jeszcze gorzej było na uliczkach pobocznych, a czasami właśnie z nich były najładniejsze widoki na góry. Zadzwonili do GOPR – u po pomoc, jak było umówione.

Na ratunek przyjechał Stryjek.

Stryjek miał, oczywiście, nazwisko, niemniej Eulalia odniosła wrażenie, że jest ono mało używane. Stryjek to Stryjek. Oczarował ekipę swoim stylem jazdy. Eulalia dużo słyszała o rajdzie Safari, ale uznała, że to, co przeżyli w wąskich i stromych uliczkach Karpacza, było dużo lepsze. Ona i asystent Rysio trzymali się oburącz kurczowo czego się dało – Marek trzymał się oczywiście tylko jedną ręką, drugą kurczowo tuląc do siebie kamerę. Za to chwilami wyrywały mu się z ust nadzwyczaj soczyste przekleństwa. Generalnie zresztą ekipa była zachwycona, a to z powodu zbiorowej słabości do dynamicznych kierowców. Okazało się przy tym, że Stryjek jest człowiekiem uroczym, ratownikiem od wielu lat, a jako stuprocentowy miejscowy znał takie miejsca, że Marek tylko wyciągał kamerę na statyw i dokumentował. Landszafty wychodziły same.

Pracowali bardzo solidnie, bo z powodu wczorajszego nieróbstwa na zimowy Karpacz pozostał im tylko jeden dzień – i to niecały. Po południu powinni się przemieścić do Samotni. Nie bardzo jeszcze wiedzieli, czym właściwie do tej Samotni pojadą, ale nabrali już zaufania do ratowników i nie zawracali sobie niepotrzebnie głowy. Nocleg czekał ich w schronisku, a od świtu bladego znowu ciężka praca, tym razem już ta bardziej zasadnicza, to znaczy góry.

O trzeciej Eulalia uznała, że Karpacza ma już dosyć. Ekipa pospiesznie pożywiła się w jakimś barze i Stryjek znowu popędził czerwonego land – rovera w górę. Eulalia jeździła wiele razy z Bliźniakami w Karkonosze, rozpoznała więc Biały Jar i ten koszmarny przystanek autobusowy, od którego było do stacji wyciągu teoretycznie dwadzieścia minut na piechotę. Tylko że te wszystkie czasy wypisane na drogowskazach mają się nijak do osób z astmą, niestety. Docierała do wyciągu ostatkiem sił i wściekła jak diabli. Uważała, że może się męczyć w górach, po to tu w końcu przyjeżdża, ale w mieście?! Dopiero na krzesełku przechodziła jej złość.

Teraz zaś z wielką przyjemnością zobaczyła, że Stryjek zawija gwałtownie w lewo i jakby nigdy nic podjeżdża stromą ulicą. To jej się spodobało. Nigdy więcej do wyciągu piechotą!

Śniegu, oczywiście, im wyżej, tym było więcej. Pod dolną stacją rover nawet leciutko się kopał w zaspach.

Stryjek zaprosił na kawę.

Eulalia myślała, że pójdą do baru Szarotka, który jeszcze gonił resztkami gości, ale okazało się, że zostali zaproszeni do Bacówki.

Pokochała tę Bacówkę od pierwszego wejrzenia. Mały drewniany domek na kamiennej podmurówce; w obszernym wiatrołapie suszyły się jakieś swetry i kurtki z emblematami ratowników, w dyżurce cicho szumiało radio nastawione na odbiór, a w pokoju obok na kominku płonął najprawdziwszy ogień. Jacyś dwaj młodzi ludzie na widok Stryjka oświadczyli, że w takim razie kończą dyżur, i poszli sobie.

Eulalia rozmarzyła się w cieple kominka.

– A może wyjedźcie beze mnie? Zrobicie zdjęcia, a ja na was tu poczekam…