– No, niech pan się nie krępuje. Ile mi pan daje?
– Czterdzieści dwa? – Komisarzowi wyglądała na pięć więcej, ale nie chciał ryzykować.
– Pięćdziesiąt jeden – powiedziała dama, bardzo zadowolona. – Pół wieku oglądam ten świat. I co, panów zdaniem, miałabym nie odróżnić podwładnego od gacha?
Panowie spojrzeli po sobie.
– Nie każdy potrafi… – bąknął aspirant.
– Ale ja potrafię. Dziennikarz musi mieć rozwinięty zmysł obserwacji albo nie powinien być dziennikarzem.
– Nawet wiejskim? – zahaczył chytrze aspirant.
– A co to ma do rzeczy? Rozumiem, że panowie już wiedzą, czym się zajmuję. Ale poza tym, że całe życie robiłam wsiową publicystykę, to robiłam też reportaże. Wsiowe przeważnie, bo wieś nasza jest kopalnią tematów. Do czasu, niestety, do czasu.
– Słyszeliśmy, że pani dyrektor zabrała pani te wiejskie programy?
– Nasza droga i jakże nieodżałowana pani dyrektor zabierała programy każdemu, kto nie chciał jej się bezwzględnie podporządkować. Na waszym miejscu poprosiłabym tu kogoś, żeby wam zrobił taki wykaz…
Aspirant zerknął na swoją górę papierków.
– Rozumiem – powiedziała pani Pfaffenhoffen. – Już macie. Bardzo słusznie. Zapewne zyskaliście w ten sposób długą listę ludzi z dobrym powodem do morderstwa?
– Sporą – przyznał komisarz. Wbrew sobie stwierdził, że zaczyna lubić tę szurniętą… no – niekonwencjonalną – hrabinę (tak ją nazwał na własny użytek). – Pani redaktor…
– Niech mi pan mówi „Ewa”, jak wszyscy – machnęła ręką szurnięta hrabina.
– Pani Ewo. Proszę, niech mi pani wytłumaczy jedną rzecz, której nie rozumiem, być może dlatego, że pierwszy raz stykam się z waszym środowiskiem. – Komisarz z pewną konsternacją zauważył, że zaczyna się wypowiadać takimi samymi tasiemcowymi zdaniami jak ona. – Czy wy wszyscy nie przesadzacie z tym przywiązaniem do swoich programów? Przecież taki program nie jest dany raz na zawsze, dlaczego jesteście skłonni o niego walczyć na noże?
– Na kopie, na topory, na krótkie albo długie miecze – zacytowała hrabina melancholijnie. – Panie komisarzu. Dziecko z pana, czy pan naprawdę nie rozumie podstawowych rzeczy…
Naprawdę nie rozumiem – omal nie dodał „pani hrabino”, ale zdołał się powstrzymać w ostatniej chwili.
– No to ja panu wytłumaczę. – Pani hrabina łaskawie skinęła dłonią zdobną w brylant i z zadowoleniem przyjrzała się iskierkom światła, które w nim zapłonęły. – Po pierwsze: używa pan nieprawidłowych pojęć. Nie ma czegoś takiego jak program dany. Ani raz na zawsze, ani na trochę. Nam nikt programów nie daje, proszę pana. My je wymyślamy. I wkładamy mnóstwo wysiłku w to, żeby udowodnić naszym szefom, że one będą najlepsze na świecie, podniosą nam oglądalność i dadzą nagrodę na Circom Regional. To taka organizacja telewizji regionalnych, pewnie tego nie wiecie. Niech pan się nie dziwi, że dostajemy piany na pysku, kiedy te programy nam się odbiera. Po drugie: my z tego żyjemy, panie komisarzu. Z tych programów. Jak nie mamy programów, to nie mamy pieniędzy.
– Z tego co wiem, to przysługują państwu pensje…
– Śladowe. Moja osobista wystarcza mi na podatek, ZUS i kasę zapomogowo – pożyczkową. Powtarzam: nie ma programu, nie ma keszu. To moi koledzy tak mówią – kesz. Ja nie. Ja mówię: forsa.
– Ale jak już jest, to jest, prawda? Słyszeliśmy o honorariach w Telewizji Polskiej…
– Kolorowych pisemek się pan naczytał, co? I to takich dla głupich kobitek, a nie takich dla niegrzecznych chłopczyków, co to by panu bardziej pasowały?
Komisarz wbrew woli spąsowiał.
– Drogi panie. Może i jest trochę takich honorariów w Warszawie. Tu mamy prowincję. I honoraria prowincjonalne. Jak mi pan nie wierzy, niech pan zajrzy do naszej księgowości. Za program dostaję kilka stów, w związku z czym, jeśli nie mam cyklu, to leżę.
Komisarz z aspirantem znowu spojrzeli na siebie. Pani Pfaffenhoffen miała w sobie coś, co skłaniało do frywolnych skojarzeń.
Miała też, niestety, tę dziennikarską spostrzegawczość.
– Nie, kochani, wcale mi nie chodzi o to, co wam chodzi po głowach. Minęły mi te czasy, kiedy się przejmowałam swoimi cyklami i dostawałam ciężkiej nerwicy, jeśli mi się spóźniały. Cykle programowe, proszę panów. Powiem wam szczerze. Udało mi się ostatnio wyjść za mąż i gdyby nie to, że mój mąż jest pracowitym pszczółkiem, to bym od dwóch lat permanentnie trzymała ząbki w ścianie. Na szczęście mam tego męża, więc motywację, o którą wam idzie, posiadam średnią. Z samej antypatii bym baby nie dusiła; ja, proszę panów, jestem z wykształcenia rolniczka, zwierzątka lubię, nawet ludzkie, chociaż ludzkie zdecydowanie najmniej; w każdym razie żadnemu żywiołowi krzywdy nie zrobię. A poza tym mam alibi, bo w środę po południu aż do późnego wieczora byliśmy z mężem na znajomych urodzinach. W Świnoujściu. Pół jednostki Marynarki Wojennej może to panu poświadczyć. Chce pan?
– A nie, dziękuję. Parę osób wystarczy. Skąd pani wie, kiedy pani Paproszkowska, przepraszam, pani Proszkowska zginęła?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza. Cała firma nie plotkuje o niczym innym.
– Pani hr… Ewo – komisarz w porę udał atak kaszlu – proszę mi powiedzieć, czy w pani mniemaniu jest w waszej firmie ktoś, kto by panią Proszkowską naprawdę chciał zabić; nie tylko mówił, że na pewno to zrobi… jak kilka pani koleżanek, mówiąc nawiasem?
– Wika i Lalka, co? One są na to za mądre. Zabójstwo to głupia rzecz. Ja bym na panów miejscu szukała jakiegoś idioty, względnie kryptoidioty.
– Kryptoidioty?
– No właśnie. Takiego, co nie wygląda, przynajmniej na pierwszy rzut oka. No ale panowie, jak sądzę, sami świetnie wiedzą, kogo mają szukać. Nie mnie panom podpowiadać, bo wyjdzie na to, że panów uczę zawodu, zupełnie jak nasza nieodżałowana szefowa, czego któryś z panów nie wytrzyma i mnie z kolei udusi. Czy mogę się panom na coś jeszcze przydać? Bo jeśli nie, to chyba pójdę do naszego obecnego peo i spróbuję go namówić, żeby mi oddał chociaż jeden wsiowy cykielek.
– Życzymy pani szczęścia w tym względzie – powiedział dwornie aspirant. – W razie czego chcielibyśmy mieć pani telefon. Bo może nam się coś przypomni albo będziemy chcieli uzupełnić naszą wiedzę…
O idiotach i kryptoidiotach? Proszę uprzejmie, mogą panowie dzwonić. Tu jest moja wizytówka. Ja wam też życzę szczęścia.
Ewa Pfaffenhoffen wstała z kręconego fotela jak królowa matka z tronu, a obaj policjanci automatycznie zerwali się i zgięli w prawidłowych ukłonach. Dama podała im rękę, wcale nie sugerując konieczności jej całowania, przeciwnie, uścisk jej dłoni był mocny i rzeczowy. Wyszła, uśmiechając się do nich mile, a oni spojrzeli po sobie i obaj jednakowo pokręcili ze zdumieniem głowami.
– Co za osobowość – westchnął z podziwem aspirant. – No i na pewno nie kryptoidiotka, znam się na tym.
– Ja tu zauważam jedną niepokojącą rzecz. – Komisarz zmierzwił sobie ciemnoblond czuprynę, do pozazdroszczenia gęstą i dorodną. – Oni nas rozpraszają. Być może należałoby tu przysłać którychś naszych kolegów pozbawionych poczucia humoru. Musimy uważać, żeby nas nie zaczęli zanadto bawić. Bo stracimy przenikliwość zawodową…
– Nie, dlaczego. Ja uważam, że to miła odmiana po tym, cośmy robili ostatnio…
Bezpośrednio przed zabójstwem dokonanym na osobie dyrektor Proszkowskiej komisarz Ogiński i aspirant Brzeczny rozpracowywali wyjątkowo przygnębiającą sprawę wieloletniego znęcania się męża nad żoną i dziećmi zakończonego śmiercią żony i dwójki z czworga dzieci, na dodatek rzecz się rozgrywała w środowisku podmiejskich marginesów, bardzo nieprzyjemnych w kontakcie. W porównaniu z nimi wszystkie te stuknięte telewizory były nawet zabawne. Nie należało jednak przesadzić w przywiązywaniu się do nich. Zdaniem komisarza, który dawno przestał wierzyć w ludzkość, każdy z nich mógł okazać się mordercą. Nigdzie nie jest powiedziane, że morderca nie może być sympatyczny.
– Proszę panów inspektorów… – Jola Maciąg wsunęła uroczą główkę w drzwi gabinetu nieboszczki dyrektorki. – Pan Adamiec przyszedł, ten strażnik, na którego panowie czekali…