Pan Adamiec w niczym nie przypominał wytwornej redaktor Pfaffenhoffen. Dość potężny w kształcie, w obejściu prezentował ścisłą służbistość. Wyglądał na emerytowanego wojskowego i czuł respekt wobec przedstawicieli prawa.
Trzaskał kopytami przy każdej okazji i odmówił zajęcia miejsca w fotelu. Policjantom było obojętne, czy facet siedzi, czy stoi, czy może leży na wznak, byle jego wypowiedzi były precyzyjne.
– Pan miał służbę w środę od rana do dwudziestej, prawda?
– Tak jest, panie komisarzu!
– Widział pan panią dyrektor Proszkowską?
– Tak jest. O dziewiątej sześć przyjechała do telewizji, pani dyrektor nie przechodzi koło naszego stanowiska ani obok naszych kolegów w bloku studyjnym, ale my widzimy, jak wjeżdża do garażu. Potem już nie widzimy, wchodzi do łącznika, czy nie, więc nie wiem, czy od razu pojechała na dziesiąte piętro. A może na przykład poszła do studia albo gdzie indziej do tamtego budynku. Około dwunastej kupowała gazety w kiosku koło nas na parterze. Przywitała się z nami. No i za dziesięć szósta, to znaczy o siedemnastej pięćdziesiąt, pani dyrektor wyjechała samochodem z garażu.
– O której?
Obaj policjanci zadali to pytanie jednocześnie.
– O siedemnastej pięćdziesiąt. Coś tu się nie zgadzało.
– Jest pan absolutnie pewien? Wyjechała samochodem? Widział ją pan za kierownicą?
– Jestem pewien. Widziałem panią dyrektor, prowadziła sama i w ogóle była sama. W samochodzie. Pani dyrektor Proszkowska miała xsarę.
– W takim razie o której wróciła do telewizji?
– Kto, pani dyrektor?
– O niej mówimy.
– Pani dyrektor nie wróciła już do firmy. Wyjechała i nie wróciła.
– Jest pan absolutnie pewien?
– Absolutnie, panie komisarzu. Nie wróciła samochodem i nie widzieliśmy, żeby wracała piechotą. Bo teoretycznie mogła gdzieś zostawić wóz i wrócić. Ale ani ja jej nie widziałem, ani koledzy. Rozmawialiśmy już o tym, oni na pewno potwierdzą. Panowie wiedzą, kto był wtedy na dyżurze, prawda?
– Tak, mamy wykaz.
– I samochodu nie ma?
– Nie ma. Panie Adamiec, rozumiemy, że żaden ze strażników jej nie widział, ale przecież jakoś się do studia dostała. Jak to jest możliwe?
– Tego nie wiem, panie komisarzu. Do studia można wejść z korytarza, wtedy się przechodzi koło nas. Albo z drugiej strony korytarza, jeśli się wjedzie windą z garażu, wtedy koledzy mogliby teoretycznie przeoczyć panią dyrektor, gdyby byli akurat zajęci czym innym. Ale musielibyśmy widzieć ten samochód, jak wraca do garażu. A on nie wjeżdżał z powrotem. Czerwony samochód rzuca się w oczy, nie można nie zauważyć. Pani dyrektor mogłaby wejść do garażu na piechotę, to znowuż widzielibyśmy, jak się brama otwiera. Można do studia wejść od podwórka, od parkingu, to by przedtem musiała, pani dyrektor znaczy, wejść na teren. Są dwa szlabany, oba pod kamerami, można przejrzeć wideo, ale może już panowie oglądali te taśmy?…
– Obejrzymy chętnie. Można zaraz?
Przejrzenie kaset z obrazem z kilku kamer przemysłowych zainstalowanych przy różnych wejściach i wjazdach do telewizji nic nie dało. Od siedemnastej trzydzieści do dziewiętnastej kręcili się po parkingu różni pracownicy zidentyfikowani jako redaktorzy od newsów, kilku montażystów, operatorzy i realizatorzy pracujący przy wydaniu „Gońca” o osiemnastej, jacyś kierowcy i maszyniści. Aspirant na wszelki wypadek sporządził staranny wykaz tych wszystkich ludzi. Pani dyrektor wśród nich nie było. Strażnik Adamiec rozłożył ręce w geście bezradności.
– No to sami panowie widzą, jak jest.
Panowie owszem, widzieli, że sytuacja im się gmatwa. Dyrektorka o wpół do szóstej poszła na spotkanie nie wiadomo z kim, nie wiadomo, czy się z tym kimś w ogóle spotkała, natomiast dała się komuś znajomemu udusić, jak twierdzą znakomici patolodzy, przed osiemnastą. Ale skoro wyjechała z firmy za dziesięć szósta, to jakim cudem zdążyła w dziesięć minut zgubić gdzieś samochód, wrócić piechotą, dostać się nie wiadomo jak do telewizji, wejść do studia i dać się zabić?
– Może tak – mówił komisarz. – O wpół do szóstej wyszła od siebie, co potwierdzają prezenterka i sekretarka. Poszła się z kimś zobaczyć na terenie telewizorni. To są, zauważ, dwa duże budynki, zwłaszcza w tym wieżowcu można cały dzień biegać i nikogo nie trafić. Mogła iść do kogoś do redakcji; no to w tym przypadku odpada informacja, oni siedzą w tym obozie pracy wieloosobowym, zresztą tam się stale kręci kupa ludzi. Ale są jeszcze inne działy, mógł ktoś przyjść specjalnie albo pracował dłużej… cholera wie. Prawdopodobnie nasza pani dyrektor spotkała tego kogoś… i tu bym spróbował odpytać pana Buczka, którego nam tak ładnie wysypała pani hrabina… potem od razu poszła do garażu i wyjechała o tej siedemnastej pięćdziesiąt. Zostawiła samochód gdzieś blisko firmy, szybciutko wróciła, weszła do telewizorni nie wiemy jak, do studia też nie wiemy jak, tam znowu ktoś na nią czekał, po czym ją rąbnął, zapakował do pudła, te światła, które z pudła wyjął, szurnął za horyzont i zniknął z pola widzenia. Możliwe, że wrócił spokojnie do swojej pracy. Pięć po szóstej studio zostało zamknięte, strażnicy mają zanotowany czas oddania kluczy.
– To jest możliwe, ale bez sensu – skrzywił się aspirant. – Ta cała kombinacja z zostawianiem samochodu. Dała go komuś?
– Może jej się coś przypomniało, wróciła szybko i nie chciało jej się już wjeżdżać do garażu, zostawiła auto koło firmy, nie zamknęła, ktoś je rąbnął? Tylko jak weszła, skoro jej nikt nie widział?
– Pojęcia nie mam.
– A propos męskich stóp – komisarz grzebał w karteczkach – czy wszystkie nogi za horyzontem mamy zidentyfikowane?
Bez mała. Pięciu facetów tam się szwendało. Ostatni był człowiek – światło i zadeptał prawie wszystko, bo on ma buty jak futerały od skrzypiec. Znalazł tam swoje reflektory i chyba nad każdym wykonał taniec wojenny. Ale nasi chłopcy i tak sobie poradzili. Przed nim łaziło tam trzech maszynistów i jedna noga luzem. Zdecydowanie mniejsza niż nogi człowieka – światła. Nie wiemy, do kogo należała. Żadna noga z tych, co uczestniczyły w programie, nie pasuje.
– Trzeba by zobaczyć nóżki pana Buczka:
– W ogóle trzeba zobaczyć pana Buczka, ale to już jutro. Może zróbmy teraz jakiś remanent? Kto ją mógł rąbnąć i chciał ewentualnie?
Pochylili się nad swoimi karteczkami.
Bystrych licealistów, polonistkę Agatę Pakulską i redakcję informacji chwilowo wykluczyli w całości, skupiając się na ludziach produkcyjnie zamieszanych w niedoszły program Wiki i Eulalii. Komisarz wyjął z ryzy papieru do drukarek kolejną kartkę i narysował na niej tabelkę.
– Po kolei. Panie redaktorki Manowska i Wojtyńska. Obie miały motyw i obie miały możliwość. Pod warunkiem, że działały wspólnie, co przecież nie jest wykluczone. To chyba w ogóle jakieś bliskie przyjaciółki.
– Niby tak. Osobiście mam wrażenie, że to jednak powinien być facet, te reflektory za horyzontem wyglądały, jakby je tam ktoś rzucał z impetem. Leżały na kupie i niektóre były pouszkadzane. A one wcale nie są lekkie.
– Kobitka w stanie furii robi się bardzo silna. Zwłaszcza dwie kobitki. A nasze redaktorki były w świeżej furii, zauważ, właśnie im pani dyrektor odebrała możliwość prowadzenia własnego programu. To mogła być kropla przepełniająca kielich. Jeszcze bym ich całkiem nie skreślał.
– Dobrze. Redaktorki zostają. Dalej. Sierakowska Krystyna, producentka. Motywację miała, coś tam mówiła, że jak spadają programy, to ona traci forsę. Produkowała prawie wszystkie programy, które pani dyrektor uwaliła. Musiała stracić sporo pieniędzy.
– – Ma natomiast alibi, to znaczy trzeba je potwierdzić u tego dentysty, do którego poleciała na siedemnastą lekko spóźniona, o siedemnastej dwadzieścia pięć. Zakładamy, że dentysta potwierdzi.
– Kochański. Realizator. Po tamtej próbie robił „Gońca”, to znaczy był na pewno zajęty do osiemnastej trzydzieści. Trzeba będzie pogadać z Antonim o tym czasie zgonu… bo może Kochański natychmiast po programie zszedł tymi wewnętrznymi schodkami do dużego studia i zabił szefową. Albo i przed programem. Myk, myk. Dużo czasu by mu to nie zabrało.