– Chwila – rzuciła Ilonka i wbiegła do łazienki. Stanęła przed lustrem i spojrzała na siebie. Zdecydowanym ruchem napełniła szklaneczkę lodowatą wodą i wylała ją sobie za dekolt. Na kolorowym swetrze mokra plama nie rzucała się w oczy. – ASERTYWNA – powiedziała Ilonka bezgłośnie i ze strasznym naciskiem. – ASERTYWNA.
JESTEŚ ASERTYWNA. ZA CHWILĘ WYRZUCISZ TĘ BABĘ I TEGO NIEDORÓBKA. WON. NA SCHODY ASERTYWNA. ASERTYWNA ILONKA DYMEK. ASSSSERTYWNA!
Dolała sobie trochę wody za dekolt, otrząsnęła się jak mokry pies, przecięła lustro spojrzeniem jak błyskawica i trzaskając specjalnie głośno drzwiami, wyszła z łazienki.
Nabrała powietrza w płuca, żeby kazać się sąsiadce z progeniturą wynosić do diabła, ale sąsiadka z błyskawicznym refleksem wykorzystała moment i rzuciła się na nią z ciepłym szalem. Nawiasem mówiąc, szal leżał uprzednio na fotelu i stanowił ulubioną pościółkę Gizma. Cały też był pokryty jego sierścią.
– Matko Najświętsza, a co to się z panią stało, tak pani strasznie zbladła, pewnie się pani niedobrze zrobiło, to na pewno z przemęczenia, niech się pani szybciutko okryje, trzeba się w cieple trzymać, ale pani blada, wymiotowała pani?
Asertywna Ilonka Dymek wyrwała się z opiekuńczych ramion, których było co najmniej osiem.
– Chwila! Pani sąsiadko, ja bardzo dziękuję za troskę, ale nie czuję się źle. Chciałabym natomiast odpocząć.
Czy możemy się umówić, że państwo wpadną innym razem?
– Innym razem też! – zaśmiała się tubalnie ośmiornica.
– Pani Ilonko, my pani takiej samiutkiej nie zostawimy, na łasce losu, biednej, kto wie czy nie w depresji! Doniu, nakładaj pani Ilonce gołąbków, na takie sensacje żołądkowe to lepiej nie jeść zimnego, a gołąbki delikatne, z ryżem, nie z kaszą, i mięsko sama zmieliłam, żadne garmażeryjne świństwo. To galart pani będzie miała na potem. Jutro ugotuję rosołku i też pani przyniosę…
Ilonka skapitulowała. Zresztą gołąbki pachniały nie najgorzej, a galaretkę z nóżek uwielbiała. Głupiemu Kopciowi gotowała i galaretki, i gołąbki… oczywiście kiedy tylko miała czas. Generalnie dość rzadko. Ale wychodziło jej bardzo dobrze, no i nie waliła niepotrzebnie do gołąbków takiej ilości majeranku.
Wykorzystała nabytą w pracy umiejętność wyłączania uwagi i postarała się nie słuchać, co mówi pani Karachulska – a mówiła ona bez przerwy, kiedy Ilonka się posilała. Zwalisty Donat siedział przy stole, gapiąc się przez okno i nie biorąc udziału w konwersacji. Czasem tylko łypał błyskawicznie na dziewczynę i natychmiast odwracał oczy w kierunku pejzażu z suwnicą bramową.
Ilonka zjadła czwartego gołąbka (bez chleba) i poczuła, że może spauzować. Jak przez mgłę dotarło do niej, że sąsiadka coś mówi, a nawet zadaje jej jakieś pytanie.
– Jasne – odrzekła, nie przejmując się, czy ta odpowiedź ma jakiś sens czy niekoniecznie. – Ma pani całkowitą rację. Oczywiście. A gołąbki były doskonałe. Już więcej nie mogę, naprawdę. Galaretkę zjem kiedy indziej.
Niespodziewanie sąsiadka zerwała się ze swojego krzesła, a syn poszedł za jej przykładem. Coś zamruczał pod nosem, wyrwał Ilonce rękę z barku celem wykonania na niej kurtuazyjnego cmoka i oboje zniknęli, jakby ich nigdy nie było. Gdyby nie brudny talerz po gołąbkach i micha zimnych nóżek, Ilonka mogłaby przypuszczać, że miała jakieś omamy.
– Gizmuś, gdzie jesteś? Chodź do mamusi. Lubisz takie galaretki? Patrz, baba głupsza niż ustawa przewiduje, a gotuje zupełnie przyzwoicie. I ma ludzkie odruchy. Boże, jaka ja jestem zmęczona. Po co ona przywlokła tu tego swojego synala, to ja nie wiem. Gizmo, co masz w buzi, pokaż zaraz. Co to za paskudztwo, piesku?
Piesek wypełzł właśnie spod kanapy, dokąd udał się spostponowany przez gościa. Z płaskiej mordki zwisał mu nieokreślony strzępek. Ilonka z pewnym obrzydzeniem wyjęła mu różowe kłaczki spomiędzy zębów.
– Pomponik to był, co, mopsiu? Pani sąsiadka ma już tylko jeden kapeć z pomponikiem? No i dobrze, po co cię przezywała. A pod kanapą co masz? Drugi pomponik. Dobry piesek. Nie ma to jak symetria. Spróbuj.
Gizmo z zadowoleniem przyjął odrobinę galaretki z nóżek. Jego pani wyjęła z barku butelkę czerwonego wina i barmańskim korkociągiem (pozostałość po Jaromirze) spróbowała wyjąć korek. Jedynym rezultatem była mała dziurka w kciuku lewej ręki. Ilonka zaklęła bardzo paskudnie, odstawiła wino i sięgnęła po whisky. Wrzuciła do szklaneczki dwie kostki lodu i zalała je raczej szczodrze alkoholem.
Dokładnie dwie godziny i czterdzieści minut później, zapłakana i zapuchnięta (zdążyła już zrobić skrupulatną powtórkę ze wszystkich swoich niepowodzeń życiowych, prawdziwych i urojonych) zatelefonowała do Wiktorii.
– Cześć – powiedziała, odkaszlnąwszy uprzednio. – Przerp… przepraszam, że tak sobie spokojnie dzwonię i ci przeszkadzam w życiu rodzinnym, która godzina jest? O kurczę. Słuchaj, kurczę, ja naprawdę przepraszam, ale mam takiego strasznego doła, że po prostu sama nie mogę sobie poradzić, a od czego są dobre koleżanki… Czy ja mogę cię tak po prostu zapytać?
– Pytaj – przyzwoliła krótko Wika, która właśnie wyskoczyła spod prysznica, przekonana, że dzwoni jej własny mąż, aktualnie w biznesowej podróży na Bornholm. Oczywiście zorientowała się od razu, że młodsza koleżanka jest nabombana w mały autobusik, ale podeszła do tego faktu z pełną tolerancją. Niech sobie rzuca kamieniem, kto się nigdy nie nabombał, ona na pewno nie będzie.
Ty słuchaj, ja naprawdę przepraszam, ale kurczę, jak ty sobie poradziłaś, jak cię ten twój mąż zostawił? O własnych siłach? Bo ja chyba jednak nie mam odpowiedział… odpowiedniego zasobu sił… zbrojnych. Ja już nawet myślałam, że się uzbroiłam, ale zapomnij, nieprawda jest absolutna, w każdym razie dzisiaj. Nie wiem, dlaczego właśnie dzisiaj. Sąsiadka mi przyniosła żarcie, wyobrażasz sobie? I był z nią taki jej synuś, kurczę, nie wiem, czego oni naprawdę chcieli. On się nawet nie odezwał. Zostawili mi gołąbki na zapas i jeszcze galaretkę z nóżek. Gizmo trochę zjadł, mój pies, wiesz. Ja nie wiem, może to ta galaretka, kurczę, Wika, to co, nie gniewasz się? Jak sobie poradziłaś? Powiesz mi?
No, no. Koleżanka jest nabombana w coś znacznie większego aniżeli mały autobusik.
– Oczywiście, że się nie gniewam. Tylko jest jeden kłopot…
– Wika, jak nie chcesz, to nie mów, ja to zrozumiem, nie każdy ma ochotę wywlekać swoje bebechy tylko dlatego, że jakaś porąbana Ilonka Karambol dzwoni i coś tam chce, kurczę, ja cię przepraszam i już się zaraz wyłączam…
– Stój! Ilonka! Nie wyłączaj się! Jesteś tam?
– No pewnie, że jestem, a gdzie miałabym być… kurczę, Wika, przepraszam…
– Ilonka. Nie przepraszaj. Uważaj. Ja jestem Wika.
– No przecież do ciebie dzwonię!
– Ale to nie ja miałam męża i się rozwodziłam. To Lalka.
– No coś ty…
– Naprawdę. Pomyliło ci się. Dużo wypiłaś?
– Trrrr… troszkę. Pół flaszki. Ale whisky, bo wino mi się nie chciało otworzyć, to ten debilny korkociąg. Może większe pół. Ty naprawdę nie miałaś męża? O kurczę. To ja przepraszam. Faktycznie. Nie miałaś. Teraz masz. A Lalka też ma?
– Ma, ale nie męża. Ale ten niemąż jest jak mąż. Chyba możesz tego dzisiaj nie zrozumieć…
Nie, nie, ja rozumiem. Ja go przecież znam. Fajny ten jej niemąż. Ale mi się pomyliło, o rany. To ja przepraszam, śpij dalej.
– Czekaj. Jeszcze nie spałam. Lepiej kojarzysz?
– Wyszcze… wytrzeźwiałam. Prawie. A co?
– Nic specjalnego. Ale może byś wpadła jutro do mnie do Podjuch, zrobimy jakiegoś grilka w ogrodzie, mojego nie ma w Szczecinie, zaprosimy Lalkę i tego jej niemęża, oni mieszkają po sąsiedzku, pogadamy spokojnie. Albo niemęża nie zaprosimy i pogadamy jak trzy kobiety o twoim dole. A ty wywietrzejesz do reszty na świeżym powietrzu. Co ty na to?
– Zarębiśśśście.
– Ilonka! Zapamiętasz?
– Nie. Ale sobie zapiszę. Ty, Wika, fajna z ciebie koleżanka. Mogę wziąć psa? To właściwie jest niepies. To jest mops.
– Przecież wiem. Znam Gizmusia. Weź go, jasne. Ciekawe, czy się zaprzyjaźnią z moją Szantą.