Siedziałem przy kuchennym stole, kończąc śniadanie wraz z Naną i Rudą, kiedy usłyszałem PLASK! i przed domem wylądowała poranna gazeta.

– Siedź. Jedz. Ja pójdę – powiedziałem Nanie, odsuwając krzesło od stolika.

– Brak sprzeciwu – odparła i pociągnęła herbaty z wdziękiem, który mają tylko staruszeczki. – Muszę o ciebie dbać, wiesz.

– Zgadza się.

Nana wciąż sprzątała w domu i wokół niego i gotowała większość posiłków. Kilka tygodni temu przyłapałem ją balansującą na najwyższym szczeblu drabiny. Oczyszczała rynnę, obiegającą dach.

– Nic się nie dzieje! – krzyknęła z góry. – Mam idealne wyczucie równowagi i jestem lekka jak spadochron.

Co mogłem na to powiedzieć?

„Washington Post” nie doleciał na werandę. Leżał rozchylony na ścieżce. Nie musiałem się nawet schylać, żeby przeczytać pierwszą stronę.

– Ach, do diabła – zakląłem. – Niech to szlag.

To nie było nic dobrego. Prawdę mówiąc, wiadomość była okropna. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom.

Nagłówek szokował: „Porwania dwóch kobiet mogą być ze sobą powiązane”. Co najgorsze, artykuł zawierał konkretne szczegóły, znane tylko kilku ludziom w FBI. Na nieszczęście byłem jednym z nich.

Główny wątek dotyczył mężczyzny i kobiety, widzianych podczas ostatniego porwania w Pensylwanii. Poczułem ukłucie w brzuchu. Nie przekazaliśmy prasie informacji, że naocznymi świadkami przestępstwa były dzieci Audrey Meek.

Ktoś udostępnił informacje „Post”, ktoś również połączył wszystko w całość. Poza Bobem Woodwardem nie było chyba w redakcji osoby, którą byłoby na to stać. Inni dziennikarze nie byli na tyle inteligentni.

Kto przekazał informacje „Post”?

Dlaczego?

Na próżno szukałem w tym sensu. Czy ktoś starał się utrudnić śledztwo? Kto?

Rozdział 28

W poniedziałek nie odprowadziłem do szkoły Jannie i Damona. Siedziałem z kotką na werandzie i grałem na pianinie Mozarta, Brahmsa. Miałem poczucie winy, bo uznałem, że powinienem wstać wcześnie i pomóc wydawać zupę u Świętego Antoniego. Zwykle poświęcałem temu zajęciu jakiś poranek w tygodniu, często w niedzielę. To był mój kościół.

Na drodze był koszmarny ruch i czułem się sfrustrowany, tracąc prawie półtorej godziny na dojazd do Quantico. Wyobrażałem sobie, że Nooney stoi przy frontowej bramie, czekając niecierpliwie na mój przyjazd. Ale przynajmniej miałem czas rozważyć moją sytuację. Uznałem, że na razie najlepiej zrobię, chodząc na zajęcia. I nie robiąc szumu. Jeśli dyrektor Burns nadal będzie chciał mnie wykorzystać w sprawie Biała Dziewczyna, da mi znać. Jeśli nie, mówi się trudno.

Tego dnia zajęcia skupiały się na zajęciach praktycznych, jak je nazywano w Biurze. Mieliśmy zbadać fikcyjny napad rabunkowy na bank w Hogans Alley, przeprowadzić rozmowy ze świadkami i kasjerami. Instruktorką była Marilyn May, kolejna bardzo kompetentna agentka nadzorująca.

Po jakiejś półgodzinie zajęć May poinformowała nas o fikcyjnym wypadku samochodowym, który wydarzył się jakąś milę od banku. Udaliśmy się całą grupą na miejsce kraksy, by sprawdzić, czy ma związek z napadem na bank. Sumiennie wykonywałem swoje zadania, ale w ciągu ostatnich kilkunastu lat brałem wielokrotnie udział w podobnych akcjach, tyle że na serio, i trudno było mi traktować poważnie ćwiczenia, zwłaszcza że niektórzy moi koledzy prowadzili przesłuchania zgodnie z podręcznikiem. Chyba naoglądali się za dużo seriali o glinach. May również chwilami robiła wrażenie rozbawionej.

Kiedy stałem w miejscu zdarzenia z nowym kolegą, zawodowym wojskowym, który awansował do stopnia kapitana, zanim przyszedł do Biura, usłyszałem, jak ktoś woła mnie po nazwisku. Odwróciłem się i zobaczyłem asystenta agenta Nooneya.

– Starszy agent Nooney chce widzieć cię w swoim biurze – oświadczył.

O Chryste, co znowu? Facet ma nierówno pod sufitem!, myślałem, idąc szybko do budynku administracji. Wbiegłem schodami na górę. Nooney czekał na mnie.

– Proszę zamknąć drzwi – powiedział. Siedział za zniszczonym dębowym biurkiem, mając taką minę, jakby zmarł mu ktoś bliski.

Krew uderzyła mi do głowy.

– Jestem w połowie zajęć.

– Wiem, co robisz. Sam napisałem program i zaplanowałem rozkład zajęć – powiedział. – Chcę z tobą porozmawiać o pierwszej stronie dzisiejszego „Washington Post” – mówił dalej. – Czytujesz tę gazetę?

– Wiem, o co chodzi.

– Rano rozmawiałem z twoim byłym przełożonym. Powiedział mi, że wykorzystywałeś wcześniej „Post”. Powiedział, że masz tam kumpli.

Wiele mnie kosztowało, żeby nie przewrócić oczami.

– Miałem dobrego kumpla w „Post”. Został zamordowany. Teraz nie mam tam żadnych kontaktów. Czemu miałbym przekazać informację o porwaniu? Co by mi to dało?

Nooney wskazał mnie palcem. Podniósł głos.

– Znam twoje metody pracy. I wiem, o co ci chodzi, nie chcesz działać w zespole. Nie chcesz, żeby ktoś patrzył ci na ręce, żeby ktoś tobą kierował. Tu tak nie ma. Nie wierzymy w błyskotliwych chłoptasiów ani nadzwyczajne uprawnienia. Nie uważamy, żebyś miał większą wyobraźnię ani był bardziej twórczy niż ktokolwiek inny w twojej grupie. Wracaj na zajęcia, doktorze Cross. I zmądrzej.

Opuściłem bez słowa gabinet Nooneya, gotując się ze złości. Wróciłem na miejsce „wypadku”. Niebawem agentka Marilyn May zręcznie powiązała to wydarzenie z „napadem na bank” w Hogans Alley. Nooney stworzył naprawdę niesamowity program.

Napisałbym lepszy przez sen. Nie ukrywam, byłem wściekły. Nie wiedziałem tylko, na kogo powinienem być wściekły. Nie wiedziałem, jak rozegrać tę grę.

Ale chciałem wygrać.

Rozdział 29

Dokonano kolejnego „zakupu”, sporego zakupu.

W sobotni wieczór Ślubni weszli do baru Halyard na wybrzeżu Newport w Rhode Island. Halyard różnił się od większości klubów gejowskich w tej tak zwanej różowej dzielnicy Newport. Od czasu do czasu widziało się tam faceta w kowbojskich butach i z nabijaną ćwiekami opaską na przegubie, firmowym znakiem sadomasochistów, ale większość klientów miała kunsztownie rozwichrzone fryzury, nosiła żeglarskie stroje i modne okulary przeciwsłoneczne Croakie, chętnie używane przez sportowców.

Disc jockey wybrał właśnie piosenkę Strokesów i kilka par tuliło się na parkiecie. Ślubni pasowali do tego lokalu, co oznaczało, że się nie wyróżniali. Sława miał na sobie błękitny T – shirt, dockersy i żel na drugich czarnych włosach. Zoja nasunęła nonszalancko na oczy marynarską czapkę i zrobiła się na ślicznego chłopca. Odniosła sukces przekraczający jej najśmielsze oczekiwania: w lokalu nie było mężczyzny, który by się za nią nie obejrzał.

Zoja i Sława szukali obiektu o określonym typie urody i niebawem wypatrzyli potencjalną ofiarę. Jak się później dowiedzieli, obiekt nazywał się Benjamin Coffey i był studentem najstarszego roku Providence College. Benjamin po raz pierwszy uświadomił sobie, że jest gejem, będąc ministrantem w kościele pod wezwaniem świętego Tomasza w Barrington w Rhode Island. Służąc do mszy, nie spotkał się z żadną formą zalotów czy napastowania ze strony księży, natknął się jednak na innego ministranta o identycznej orientacji seksualnej i w wieku czternastu lat zostali kochankami. Związek przetrwał liceum, ale potem Benjamin wielokrotnie zmieniał partnerów. W college’u nadal krył się ze swoimi upodobaniami seksualnymi, lecz w różowej dzielnicy mógł być sobą.

Ślubni obserwowali ślicznego chłopca. Zagadywał przystojnego, starszego od niego o dziesięć lat barmana, którego muskulatura prezentowała się nadzwyczaj korzystnie w świetle barowych halogenów.

– Nadaje się na okładkę magazynu dla panów – orzekł Sława. – Ideał.

Do baru zbliżył się potężnie zbudowany pięćdziesięciolatek. Za nim szli jak przyklejeni czterej młodzi mężczyźni i kobieta. Wszyscy mieli na sobie białe marynarskie spodnie i niebieskie koszulki od Lacoste’a. Barman przerwał pogaduszkę z Benem i uścisnął dłoń przybysza, który przedstawił swoich towarzyszy:

– David Skalah, załogant. Henry Galperin, załogant. Bili Lattanzi, załogant. Sam Hughes, kuk. Nora Hamerman, załogant.

– A to jest Ben – powiedział barman.

– Benjamin – poprawił go chłopak, uśmiechając się olśniewająco.

Zoja zerknęła na Sławę i oboje zachichotali, szczerze rozbawieni tą scenką.

– Takiego właśnie nam trzeba – stwierdziła Zoja. – Wygląda jak domyty Brad Pitt.

Był dokładnie w typie podanym przez zamawiającego: szczupły, chłopięcy, przed dwudziestką, kuszące pełne wargi, inteligentne spojrzenie. To był podstawowy warunek – inteligencja. Poza tym zamawiający zastrzegł się, że nie życzy sobie żadnej młodocianej męskiej prostytutki.

Po jakichś dziesięciu minutach Ślubni udali się za Benjaminem do toalety. Pomieszczenie lśniło czystością, całe było białe. Na ścianach ryciny węzłów marynarskich. Na stole wody kolońskie, płyny do ust i tekowe pudełko z buteleczkami azotanu amylu, afrodyzjaku popularnego w środowiskach gejowskich.

Benjamin wszedł do jednej z kabin i Ślubni wepchnęli się za nim. Zrobiło się ciasno.

Chłopak odwrócił się.

– Zajęte – powiedział. – Jezu, co wy, nawaliliście się? Kości mi połamiecie.

– U rąk czy nóg? – spytał Sława i roześmiał się z własnego żartu.

Zmusili go, żeby ukląkł.

– Hej, hej! – krzyknął wystraszony. – Pomocy! Ratunku!

Przyciśnięto mu do nosa i ust kawał gazy i stracił przytomność. Następnie Ślubni unieśli go i podtrzymując z obu stron, wywlekli z toalety jak kumpla, któremu urwał się film.

Wyprowadzili Benjamina tylnymi drzwiami na parking wypełniony kabrioletami i suvami. Nie przejmowali się tym, że ktoś zwróci na nich uwagę, ale starali się nie zrobić chłopcu krzywdy. Żadnych siniaków. Był wart sporo pieniędzy. Ktoś miał na niego wielką chrapkę.

Kolejny zakup.

Rozdział 30

Zamawiającym był Pan Potter.

Takiego pseudonimu używał, dokonując zakupu u Szterlinga lub kontaktując się ze sprzedawcą w innej sprawie. Potter był uszczęśliwiony Benjaminem i powiedział to Ślubnym, kiedy podrzucili przesyłkę na jego farmę w Webster w New Hampshire, miasteczku liczącym niewiele ponad czternaście tysięcy mieszkańców, miasteczku, w którym nikt ci nie przeszkadzał. Nigdy. Wiejski dom Pottera był częściowo odrestaurowany, miał starą białą drewnianą dachówkę i nową więźbę dachową. Jakieś sto jardów dalej stał „dom gościnny”, czerwona stodoła. To w niej miał być trzymany Benjamin, tam również wcześniej byli przechowywani inni.