Zanim skończyliśmy, zrobiła się piąta. Wziąłem prysznic, przebrałem się i przechodząc z hali treningowej do stołówki, przy której miałem swoją klitkę, natknąłem się na Nooneya. Wezwał mnie skinieniem dłoni. A co, jeśli nie chcę?, pomyślałem.

– Wracasz do stolicy? – spytał.

Kiwnąłem głową i powiedziałem sobie w duchu, że mam panować nad nerwami.

– Za chwilę. Najpierw muszę zapoznać się z pewnymi raportami dotyczącymi porwania w Atlancie.

– Ho, ho. Jestem pod wrażeniem. Reszta twoich kolegów śpi tutaj. Niektórzy z nich uważają, że to pomaga w budowaniu więzi koleżeńskich. Ja też tak uważam. Czyżby twoje przybycie zapowiadało jakieś zmiany?

Pokręciłem głową i spróbowałem rozbroić Nooneya uśmiechem. Bezskutecznie.

– Powiedziano mi, że mogę wracać na noc do domu. Większość pozostałych nie ma takiej możliwości.

Nooney zaczął dobierać mi się do skóry, próbując wzbudzić stare antypatie.

– Słyszałem, że miałeś pewne kłopoty ze swoim szefem w Waszyngtonie – powiedział.

– Każdy miał kłopoty z szefem wywiadowców Pittmanem. Odpowiedział mi nieprzeniknionym spojrzeniem. Wyraźnie miał inne podejście do sprawy.

– Tutaj też prawie każdy ma ze mną kłopoty. Ale to nie znaczy, że moje poglądy na pracę zespołową są mylne. Ja się nie mylę, Cross.

Nie wdałem się w pyskówkę. Nooney znów chciał mi dopiec.

Dlaczego? Chodziłem na te zajęcia, na które mogłem; dodatkowo miałem pracę przy Białej Dziewczynie. Czy mi się podobało, czy nie, dostałem przydział. I nie były to kolejne zajęcia praktyczne. To było na serio. I było ważne.

– Muszę zająć się pracą – powiedziałem w końcu. Potem zostawiłem go samego. Byłem pewien, że właśnie zrobiłem sobie pierwszego wroga w FBI. Na dodatek poważnego. Ale jak już, to już.

Rozdział 21

Zapewne starcie z Gordonem Nooneyem obudziło we mnie poczucie winy, gdyż pracowałem do późna w mojej klitce, obok pomieszczeń specjalistów od analizy zachowań. Niskie sufity, złe jarzeniowe oświetlenie i nagie ściany sprawiły, że poczułem się jak w moim komisariacie. Ale bogactwo materiałów archiwalnych i dokumentacji FBI było godne podziwu. Żadna policja miejska nie miała archiwów porównywalnych z bazą danych Biura.

Przejrzenie jednej czwartej akt dotyczących handlu białymi niewolnicami zajęłoby mi dobrych kilka godzin, a były to tylko sprawy w USA. Jeden przypadek zwrócił moją szczególną uwagę; chodziło o waszyngtońską adwokatkę, Ruth Morgenstern. Ostatni raz widziano ją około wpół do dziesiątej wieczorem dwudziestego sierpnia. Przyjaciółka podrzuciła Ruth pod jej mieszkanie w Foggy Bottom.

Pani Morgenstern liczyła sobie dwadzieścia sześć lat, ważyła sto jedenaście funtów, miała niebieskie oczy i długie do ramion blond włosy. Dwudziestego ósmego sierpnia w okolicach bazy marynarki wojennej Anacostia znaleziono jeden z jej dokumentów identyfikacyjnych. Dwa dni później na ulicy znaleziono jej przepustkę sądową.

Ale samej Ruth Morgenstern nie odnaleziono. W aktach sprawy widniał zapis: „Prawdopodobnie nie żyje”.

Zastanawiałem się, czy to prawda.

A co z panią Elizabeth Connolly?

Około dziesiątej, kiedy już ziewałem na potęgę, trafiłem na raport, który mnie obudził. Przeczytałem go raz, potem drugi.

Dotyczył porwania sprzed jedenastu miesięcy. Ofiarą była niejaka Jilly Lopez z Houston. Przestępstwa dokonano przy hotelu Houstonian. Widziano zespół. Dwóch mężczyzn kręciło się w garażu koło SUV – a ofiary. Pani Lopez była podobno „bardzo pociągająca”.

Parę minut potem rozmawiałem z funkcjonariuszem prowadzącym tamto dochodzenie. Wywiadowca Steve Bowen był zdziwiony moim zainteresowaniem, ale chętny do współpracy. Powiedział, że od porwania wszelki słuch o pani Lopez zaginął. Nie zażądano okupu.

– To była prawdziwa dama. Każdy człowiek, z którym o niej rozmawiałem, mówił, że była naprawdę urocza.

W Atlancie usłyszałem to samo o Elizabeth Connolly.

Już nie cierpiałem tej sprawy, ale nie mogłem przestać o niej myśleć. Biała Dziewczyna. Wszystkie zaginione kobiety były urocze, zgadza się? To była wspólna cecha wszystkich porwań. Więc może na ten wzorzec zwracali uwagę kidnaperzy.

Urocze ofiary. Jak daleko sięgały granice tej potworności?

Rozdział 22

Kiedy wróciłem do domu, była dwudziesta trzecia piętnaście, ale czekała mnie niespodzianka. Przyjemna niespodzianka. Na schodkach siedział John Sampson. Całe sześć stóp dziewięć cali i dwieście pięćdziesiąt funtów Johna Sampsona. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak wysłannik piekieł, ale kiedy się uśmiechnął, miałeś przed sobą Świętego Mikołaja.

– Proszę, proszę, kogo my tu mamy. Wywiadowca Sampson – przywitałem go, uśmiechając się.

– Jak leci, stary? – spytał John, kiedy szedłem przez trawnik. – Znów harujesz do późna. Ten sam stary Cross. Nigdy się nie zmienisz, człowieku.

– To pierwszy zarwany wieczór, od kiedy jestem w Quantico – odpowiedziałem, trochę się tłumacząc. – Nie zaczynaj.

– Czy ja coś mówię? Nawet nie powiedziałem „pewnie pierwszy z wielu”, chociaż miałem to na języku. Milczę jak zaklęty. Jestem grzeczny. Ale może porozmawiamy przy czymś, co?

– Masz ochotę na zimne piwo? – spytałem i otworzyłem drzwi kluczem. – Gdzie twoja młoda żona?

Sampson wszedł za mną. Wzięliśmy sobie po dwa heinekeny i wróciliśmy na werandę. Ja usiadłem na ławce, a John opadł na bujany fotel, który ugiął się pod jego ciężarem. John jest moim najlepszym przyjacielem na świecie, odkąd mieliśmy po dziesięć lat. Byliśmy tajniakami w wydziale zabójstw i partnerami, dopóki nie przeszedłem do FBI. Wciąż był lekko wkurzony z tego powodu.

– Billie ma się świetnie. Dziś i jutro jest na nocnej zmianie u Świętego Antoniego. Dobrze nam ze sobą. – Jednym łykiem opróżnił pół puszki. – Żadnych narzekań, partnerze. Bynajmniej. Masz przed sobą szczęśliwego żonkosia.

Musiałem się roześmiać.

– Wydajesz się tym zaskoczony – powiedziałem. Sampson też się roześmiał.

– Nie myślałem, że nadaję się do małżeńskiego kieratu. Teraz tylko chciałbym być z Billie. Jest mi z nią wesoło i nawet śmieje się z moich dowcipów. A jak tobie układa się z Jamillą? Wszystko gra? No a jak nowa robota? Dobrze ci w klubie federalnych?

– Właśnie chciałem zadzwonić do Jam – odparłem. Sampson poznał Jamillę, zaaprobował ją i wiedział, co do niej czuję. Jamie też była wywiadowcą w zabójstwach i znała policyjny fach od podszewki. Naprawdę fajnie mi z nią było. Na nieszczęście mieszkała w San Francisco i uwielbiała to miasto. – Sama prowadzi dochodzenie w sprawie o morderstwo. W San Francisco też zabijają. W Biurze do tej pory wszystko gra. – Otworzyłem drugie piwo. – Z tym, że muszę się przyzwyczaić do biuroważniaków.

– Ho, ho – powiedział Sampson. Uśmiechnął się złośliwie. – Jakieś rysy na pięknym rysunku? Biuroważniacy. Nie spodobałeś się władzy? Ale czemu pracujesz do tak późnej pory? Przecież chyba wciąż jesteś na szkoleniu początkowym i czy jak to się tam nazywa.

Opowiedziałem mu w skrócie o porwaniu Elizabeth Connolly, a potem przeszliśmy do przyjemniejszych tematów. Do Billie i Jamilli i uroków romansowania, do ostatniej powieści George’a i Pelecanosa, do naszego przyjaciela tajniaka, który chodził ze swoją służbową partnerką i myślał, że nikt o tym nie wie. Ale wszyscy wiedzieliśmy. Kiedy spotykałem się z Sampsonem, zawsze tak było. Żałowałem że nie pracujemy razem. To nasunęło mi kolejną myśl. Musiałem spróbować wciągnąć go do FBI.

Mój ogromny przyjaciel odchrząknął.

– Chciałem jeszcze o czymś porozmawiać, coś ci powiedzieć. Dlatego dziś wpadłem… – zaczął.

Uniosłem brew.

– O co chodzi?

Unikał mojego wzroku.

– To trochę trudne dla mnie, Alex.

Pochyliłem się ku niemu. Trzeba przyznać, wziął mnie pod włos.

Uśmiechnął się i wiedziałem, że to musi być dobra wiadomość.

– Billie jest w ciąży – powiedział i gruchnął swoim najbardziej basowym, najgłośniejszym śmiechem. Podskoczył, a potem uściskał mnie tak, że mało mi nie połamał żeber. – Będę ojcem!!!

Rozdział 23

– No i znów robota, moja droga Zoju – szepnął konspiracyjnie Sława. – Tak przy okazji, wyglądasz na bardzo zamożną. W sam raz na dzisiejszy dzień.

Ślubni wyglądali jak inni klienci z klasy średniej, chodzący po zatłoczonym King of Prussia Mali, „drugim pod względem wielkości centrum handlowym w Ameryce”, jak głosiły napisy przed wszystkimi wejściami. Popularność centrum była zrozumiała. Chciwi klienci przyjeżdżali do niego z sąsiednich stanów, bo Pensylwania nie nakładała podatku na tekstylia.

– Ci ludzie wyglądają na bardzo bogatych. Mają się za panów sytuacji – powiedział Sława. – Nie wydaje ci się? Znasz to powiedzenie: „pan sytuacji”?

Zoja prychnęła pogardliwym śmiechem.

– Za jakąś godzinę zobaczymy, jacy z nich panowie. Kiedy już załatwimy nasz biznes. Oni tylko maskują swój strach. Jak każdy w tym zgniłym kraju, boją się własnego cienia. Boją się bólu, a nawet najmniejszej przykrości. Nie widzisz tego na ich twarzach, Sława? Oni się nas boją. Tylko jeszcze tego nie wiedzą.

Sława rozejrzał się po głównym budynku, zdominowanym przez Nordstroma i Neimana Marcusa. Wszędzie wisiały reklamy w stylu czasopisma „Teen People” – „Tańcz i kupuj”.

Tymczasem ich ofiara właśnie kupiła u Neimana pudełko czekoladek za pięćdziesiąt dolarów! Niesamowite! Potem kupiła coś równie absurdalnego, amerykańskie czasopismo o psach „Red, White and Blue Dog”, którego cena była zapewne tak samo niewspółmierna do wartości.

Głupi, głupi ludzie, pomyślał Sława. Kupować gazety o psach?

Ich ofiara znów się pokazała. Wychodziła od Skechera, holując dwójkę dzieci.

Miał wrażenie, że kobieta okazuje lekki niepokój. Dlaczego? Może się bała, że ktoś ją pozna i poprosi o autograf albo będzie chciał z nią porozmawiać? Cena sławy, pomyślał. Szła teraz szybko, prowadząc swoje ukochane maleństwa do Dick Clark’s American Bandstand Grill. Pewnie na lunch, ale może tylko chciała ukryć się przed tłumem.

– Dick Clark pochodzi z Filadelfii. To niedaleko stąd – powiedział Sława. – Wiedziałaś o tym?