– Robisz się beznadziejny, Alex – oświadczyła Nana, zlizawszy resztkę lodów z łyżeczki. – Tyle mogę ci powiedzieć.

– Chciałaś powiedzieć konsekwentny. I oddany pracy. To trudniej zauważyć. Smakowały ci oreos z lodami, no nie?

Przewróciła oczami.

– Może powinieneś dostosować się do nowego stylu życia, synu. Ludzie przestali myśleć tylko o pracy.

– Robię to dla dzieci. A także dla ciebie, stara kobieto.

– Nigdy nie mówiłam niczego innego. No, w każdym razie ostatnio. Co u Jamilli?

– Oboje jesteśmy bardzo zajęci.

Pokiwała głową, jak laleczka na desce rozdzielczej samochodu. Potem wstała i zaczęła zbierać talerze po lodach, które dzieci zostawiły na werandzie.

– Ja to zrobię – powiedziałem.

– Dzieci powinny same po sobie sprzątnąć. Ale mają swój rozum.

– Wykorzystują to, że jestem w domu.

– Zgadza się. Bo wiedzą, że czujesz się winny.

– Czego? – spytałem. – Co takiego zrobiłem? Czego tu nie rozumiem?

– No właśnie. To jest podstawowe pytanie, na które musisz sobie odpowiedzieć. Idę spać. Dobranoc, Alex. Kocham cię. I bardzo lubię oreos z lodami.

Na odchodne zamruczała:

– Beznadziejny facet.

– Właśnie że nie – powiedziałem do jej pleców.

– Właśnie że tak – odparła, nie odwracając się. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo.

W końcu poczłapałem do mojego gabinetu na strychu i zrobiłem coś, przed czym wzdrygałem się całym sobą. Zatelefonowałem. Bo obiecałem.

Aparat zadzwonił raz i usłyszałem:

– Tu Brendan Connolly.

– Witam, sędzio Connolly, tu Alex Cross – przedstawiłem się. Usłyszałem, jak wzdycha, nic jednak nie powiedział, więc mówiłem dalej: – Nie mam jeszcze żadnych konkretnych informacji o pani Connolly. Ale w Atlancie pracuje nad tą sprawą pięćdziesięciu agentów. Dzwonię, bo powiedziałem, że będę z panem w kontakcie, i żeby zapewnić pana, że działamy.

Bo obiecałem, dodałem w myślach.

Rozdział 34

W tych porwaniach było coś zastanawiającego. Początkowo sprawcy działali bardzo ostrożnie, po czym nagle stali się niedbali. Wzorzec nie był jednolity. Dlaczego? Co to oznaczało? Co się zmieniło? Gdyby udało mi się to ustalić, może osiągnęlibyśmy przełom w śledztwie.

Następnego dnia przyjechałem do Quantico pięć minut przed przylotem dyrektora, który przyleciał wielkim czarnym bellem. Wieść, że Burns jest na miejscu, szybko się rozeszła. Może Monnie Donnelley miała rację; to faktycznie była epoka informatyczna, nawet w Biurze, nawet w Quantico.

Burns zwołał nagłą naradę i kazano mi się na niej stawić. Może przydzielono mnie z powrotem do sprawy? Wchodząc do sali konferencyjnej budynku administracji, dyrektor przywitał się z kilkoma agentami, ale ani razu nie spojrzał w moim kierunku i kolejny raz zadałem sobie pytanie, po co się zjawił? Czy miał dla nas jakieś wiadomości? Co go skłoniłoby lecieć do Quantico?

Zasiadł w pierwszym rzędzie, a szef grupy analizy zachowań, doktor Bili Thompson, wyszedł na przód sali. Było coraz bardziej oczywiste, że Burns zjawił się tu w charakterze obserwatora. Ale dlaczego? Co chciał obserwować?

Asystent doktora Thompsona rozdał materiały. Równocześnie rozpoczęto projekcję na ściennym ekranie.

– Dokonano kolejnego porwania – oświadczył doktor Thompson. – W sobotę wieczorem w Newport w Rhode Island. Nastąpiła zasadnicza zmiana. Ofiara jest płci męskiej. Z tego, co wiemy, to pierwszy porwany mężczyzna.

Doktor Thompson podał nam szczegóły, które równocześnie wyświetlono na ekranie. Benjamin Coffey, prymus Providence College, został porwany z baru Halyard w Newport. Porywaczami było zapewne dwóch mężczyzn.

Zespół – pomyślałem. I znów się nie kryli.

– Ktoś chce zabrać głos? – spytał Thompson, kiedy tylko podał nam zasadnicze fakty. – Co się wam nasuwa? Co o tym myślicie? Śmiało. Musimy od czegoś zacząć. Jesteśmy w lesie.

– Zupełnie inny wzorzec – podsunął analityk. – Porwanie z baru. Mężczyzny.

– Skąd ta pewność na tym etapie? – spytał Burns. – Do jakiego wzorca się odwołujemy? – Jego pytanie spotkało się z milczeniem. Jak większość menedżerów wysokiego szczebla, nie zdawał sobie sprawy, że działa paraliżująco na podwładnych. Odwrócił się i ogarnął wzrokiem grupę. W końcu jego wzrok spoczął na mnie. – Alex? Jaki jest ten wzorzec? – spytał. – Coś chodzi ci po głowie?

Czułem na sobie wzrok pozostałych agentów.

– Czy jesteśmy pewni, że w barze działało dwóch mężczyzn? – spytałem. – To moje pierwsze pytanie.

Burns skinął głową na znak, że podziela moje wątpliwości.

– Nie, nie jesteśmy pewni. Jeden nosił żeglarską czapkę. To mogła być tamta kobieta z King of Prussia. Czy zgadzasz się z opinią, że to porwanie nie ma związku z innymi? Że mamy do czynienia z odmiennym wzorcem?

Zastanowiłem się, instynktownie oceniając to, co usłyszałem do tej pory.

– Nie – powiedziałem w końcu. – Może nawet nie jesteśmy w stanie określić wzorca zachowań sprawców. To nieuniknione, gdy mamy do czynienia z zespołem porywaczy, działającym dla pieniędzy. A jestem skłonny przypuszczać, że tak właśnie jest. Nie uważam, by te przestępstwa popełniano w afekcie. Ale najbardziej niepokoją mnie potknięcia sprawców. Czemu się zdarzyły? Odpowiedź na to pytanie jest kluczem do całej sprawy.

Rozdział 35

Lizzie Connolly straciła zupełnie poczucie czasu, wiedziała jedynie, iż posuwa się bardzo wolno i że na pewno niebawem doprowadzi ją to do śmierci. Nigdy więcej nie miała zobaczyć Gwynnie, Brigid, Merry czy Brendana i czuła z tego powodu straszliwy smutek. Czekała ją nieubłagana śmierć.

Ale choć była zamknięta w tym pokoiku czy garderobie, nie użalała się nad sobą, nie uległa panice. Nie pozwoliła na to, by żal, panika czy podobne emocje zadecydowały o czasie, który jej pozostał. Przewidywała rozwój wypadków, zwłaszcza to, że ten potwór jej nie uwolni. Nigdy. To było najokropniejsze. W nieskończoność układała plany ucieczki. Ale patrząc realistycznie, zdawała sobie sprawę, że to mrzonki. Była skrępowana i chociaż próbowała wszelkich manewrów, wykręcała kończyny na wszelkie możliwe sposoby, nie zdołała się uwolnić. A nawet gdyby jakimś cudem to zrobiła, nie dałaby rady temu człowiekowi. Był chyba najsilniejszym mężczyzną, jakiego poznała w życiu, dwa razy tak silnym jak Brendan, który przecież grał w futbol w college’u.

Co więc jej pozostawało? Może spróbować czegoś podczas posiłku albo wyjścia do toalety… ale on był niesłychanie uważny i staranny. A kiedy dojdzie już do tego, Lizzie Connolly chciała umrzeć z godnością. Czy potwór jej na to pozwoli? Czy będzie chciał, żeby cierpiała? Rozmyślała bardzo wiele o swojej przeszłości i czerpała z niej sporo pociechy. Dorastała w Potomacu w Marylandzie, spędzając prawie każdą wolną godzinę w klubie jeździeckim. Potem był college w Nowym Jorku. Potem „Washington Post”. Małżeństwo z Brendanem, chwile dobre i złe. Dzieci. Wszystko prowadziło do fatalnego przedpołudnia w Phipps Plaza. Życie spłatało jej niewiarygodnie okrutnego figla.

Podczas ostatnich kilku godzin w ciemności przypominała sobie, jak udało jej się przetrwać inne przerażające pułapki losu. Doszła do wniosku, że pomogły jej wiara, poczucie humoru i świadomość, że rozum daje siłę. Teraz przypominała sobie dokładnie te wydarzenia… wszystko, co mogłoby jej pomóc.

Kiedy miała osiem lat, musiała przejść operację oka. Rodzice zawsze byli „za bardzo zajęci”, więc do szpitala zawieźli ją dziadkowie. Po ich wyjściu rozpłakała się. Kiedy weszła pielęgniarka i zobaczyła łzy, Lizzie udała, że uderzyła się w głowę. I jakoś przebrnęła przez chwilę samotności i lęku. Dała sobie radę.

A potem, kiedy miała trzynaście lat, zdarzył jej się okropny wypadek. Wracała z przyjaciółmi rodziców z weekendu w Wirginii i zasnęła w samochodzie. Ocknęła się oszołomiona, zdezorientowana i cała pokryta krwią. Pamiętała, jak rozglądała się po niewyraźnym, mrocznym otoczeniu i uświadamiała sobie powoli, co się wydarzyło. Na ulicy leżał jakiś człowiek. Jechał pojazdem, z którym zderzył się samochód Lizzie. Nie poruszał się, ale Lizzie była przekonana, że słyszy jego głos. Powiedział jej, by się nie bała. Że może zostać na ziemi albo odejść. Że to jej decyzja. Nikogo innego. Wybrała życie.

– To mój wybór – powiedziała teraz w czerni swojego więzienia. – Ja decyduję, czy chcę żyć, czy umrzeć, nie on. Nie Wilk. Ani nikt inny. Wybieram życie.

Rozdział 36

Następnego dnia rano prawie każdy z grupy specjalnej zajmującej się sprawą Biała Dziewczyna znalazł się w głównej sali konferencyjnej Quantico. Wcześniej nie dowiedzieliśmy się niczego konkretnego, jedynie tyle, że usłyszymy przełomowe wiadomości. To był plus; jak na mój gust, minusem był nadmiar biurokracji i bicie piany.

Starszy agent Ned Mahoney, szef HRT, pojawił się, kiedy sala była już pełna. Przeszedł na przód i odwrócił się do nas. Świdrujące spojrzenie jego szarych oczu przesuwało się rząd po rzędzie i wyglądał na bardziej naładowanego energią niż zwykle.

– Mam oświadczenie. Na odmianę dobre nowiny – powiedział. – Nastąpił znaczący przełom. Właśnie przyszła informacja z Waszyngtonu. – Na chwilę zawiesił głos. – Od poniedziałku nasi agenci z oddziału w Newarku obserwują podejrzanego, Rafe’a Farleya. Podejrzany to wielokrotny przestępca seksualny. Odsiedział cztery lata w Rahway za włamanie do mieszkania pewnej kobiety, pobicie i gwałt. Podczas rozprawy Farley utrzymywał, że ofiara była jego sympatią z pracy. Nasze podejrzenia wzbudził fakt, że podczas rozmowy w internetowym czacie Farley miał wiele do powiedzenia o pani Audrey Meek. Znał szczegóły, w tym fakty dotyczące jej rodziny w Princetown, nawet rozkład domu. Wiedział również dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach porwano panią Meek z centrum handlowego King of Prussia. Wiedział, że użyto jej samochodu, wiedział też, jaki to samochód, i że porzucono jej dzieci. Podczas następnej rozmowy w czacie Farley przedstawił konkretne szczegóły, których nawet my nie znaliśmy. Utrzymywał, że uśpił panią Meek za pomocą narkotyku, którego nazwę podał, a potem zabrał ją do swojej kryjówki w lasach New Jersey. Nie powiedział, czy porwana kobieta żyje, czy też nie. Niestety nie odwiedził pani Meek w okresie, w którym znalazł się pod naszą obserwacją, to znaczy przez ostatnie trzy dni. Możliwe, że zorientował się, iż jest pod obserwacją. Zdecydowaliśmy się go zwinąć. Dyrektor zgodził się z nami. HRT jest już na miejscu, w North Yineland w New Jersey, towarzysząc miejscowemu oddziałowi FBI i policji. Wchodzimy niebawem, przypuszczalnie za godzinę. Jeden zero dla naszych – zakończył swoje wystąpienie Mahoney. – Gratulacje dla wszystkich zaangażowanych z tej strony.