– A co będzie, jeśli zabraknie paliwa? – zapytał Luther.

Eddie pochylił się nad stolikiem i uśmiechnął ponuro.

– Proszę mi zaufać, panie Luther.

– Och, coś takiego nie może się zdarzyć! – zapewnił pośpiesznie nawigator. – Gdyby coś było nie tak, natychmiast zawrócilibyśmy do Foynes. Poza tym dla zachowania marginesu bezpieczeństwa wszystkie obliczenia przeprowadzamy dla trzech silników, na wypadek, gdyby jednemu przytrafiła się jakaś awaria.

Jack starał się uspokoić Luthera, ale wzmianka o awarii silnika podziałała na tamtego jeszcze bardziej deprymująco. Ręka tak mu się trzęsła, że podnosząc do ust łyżkę z zupą wylał sobie na krawat niemal całą jej zawartość.

Eddie umilkł, najwyraźniej zadowolony z dokonanego dzieła. Jack starał się podtrzymać rozmowę i Harry czynił wszystko, by mu pomóc, lecz mimo to przy stoliku zapanowała napięta atmosfera. Co, do diabła, zaszło między tymi dwoma? – zastanawiał się Harry.

W ciągu kilku chwil jadalnia zapełniła się całkowicie. Przy sąsiednim stoliku usiadła piękna kobieta w sukience w czerwone kropki, której towarzyszył mężczyzna w rozpinanym swetrze. Nazywali się Diana Lovesey i Mark Alder. Margaret powinna ubierać się tak jak pani Lovesey – pomyślał Harry. – Wyglądałaby chyba jeszcze lepiej od niej. Jednak pani Lovesey nie sprawiała wrażenia szczęśliwej; właściwie wyglądała jak śmierć na chorągwi.

Obsługa była sprawna, jedzenie zaś znakomite. Wniesiono główne danie – filet mignon z holenderskimi szparagami i puree ziemniaczanym. Stek był niemal dwukrotnie większy od tego, jaki podano by w angielskiej restauracji. Harry nie zjadł całego i podziękował za dolewkę wina. Chciał zachować czujność. Przecież zamierzał ukraść Komplet Delhijski. Na myśl o tym odczuwał dreszcz podniecenia, ale i coś w rodzaju obawy. Będzie to największy skok w jego karierze, który jednocześnie mógł być ostatnim. Dawał szansę zamieszkania w obrośniętym bluszczem domu z kortem tenisowym.

Po steku podano sałatkę, co trochę zdziwiło Harry'ego. W londyńskich restauracjach z reguły nie jadało się sałatek, a jeżeli już, to na pewno nie jako oddzielne danie.

Posiłek uzupełniły brzoskwiniowa melba, kawa i ciasteczka. Eddie Deakin chyba uświadomił sobie, że zachowywał się niezbyt uprzejmie, gdyż postanowił nawiązać rozmowę.

– Mogę zapytać, jaki jest cel pańskiej podróży, panie Vandenpost?

– Postanowiłem zejść z drogi Hitlerowi – odparł Harry. – Przynajmniej do chwili, kiedy Ameryka przyłączy się do wojny.

– Myśli pan, że to nastąpi? – zapytał sceptycznie Eddie.

– Poprzednim razem tak właśnie się stało.

– Nie mamy żadnych konfliktów z nazistami – odezwał się Luther. – Są przeciwko komunistom, tak jak my.

Jack skinął głową.

Dla Harry'ego ich postawa stanowiła duże zaskoczenie. W Anglii wszyscy byli przekonani, że Ameryka wkrótce przystąpi do wojny, ale wyglądało na to, że przy tym stoliku nikt nie zgadzał się z tą opinią. Możliwe, iż nadzieje Brytyjczyków były tylko pobożnymi życzeniami i że upragniona pomoc nigdy nie nadejdzie. Dla matki Harry'ego, która została w Londynie, oznaczało to bardzo złe wieści.

– A ja uważam, że powinniśmy walczyć z nazistami – odezwał się Eddie, a w jego głosie zabrzmiał gniew. – Są jak gangsterzy – dodał, wpatrując się wprost w Luthera. – Tacy ludzie powinni zostać czym prędzej wytępieni jak szczury.

Jack podniósł się szybko z miejsca.

– Jeśli już skończyłeś, to myślę, że powinniśmy pójść trochę odpocząć – powiedział z zaniepokojoną miną do Deakina.

W pierwszej chwili Eddie wydawał się zaskoczony, ale potem skinął głową i obaj członkowie załogi odeszli od stołu.

– Ten inżynier nie był zbytnio uprzejmy – zauważył Harry.

– Naprawdę? – zdziwił się Luther. – Nie zwróciłem uwagi.

Ty cholerny kłamco! – pomyślał Harry. – Przecież niemal powiedział ci w twarz, że jesteś gangsterem.

Luther zamówił brandy, a Harry zastanawiał się, czy siedzący naprzeciw niego mężczyzna rzeczywiście jest gangsterem. Ci, których znał z Londynu, znacznie bardziej rzucali się w oczy: nosili mnóstwo sygnetów, futra i buty na grubej podeszwie. Luther wyglądał raczej na milionera zawdzięczającego wszystko pracy swoich rąk, na przykład rzeźnika albo cieślę.

– Czym się zajmujesz, Tom? – zapytał go od niechcenia.

– Prowadzę interes w Rhode Island.

Nie była to odpowiedź zachęcająca do dalszej rozmowy, więc po pewnym czasie Harry wstał, skinął uprzejmie głową i wyszedł z jadalni.

Kiedy wrócił do kabiny, lord Oxenford niespodziewanie oderwał się od gazety i zapytał:

– Jak tam kolacja?

Zdaniem Harry'ego kolacja była wręcz wyśmienita, ale zdążył już się nauczyć, że ludzie należący do najwyższych warstw społeczeństwa nigdy nie okazywali zbytniego entuzjazmu, jeśli chodzi o jedzenie.

– Znośna – odparł obojętnym tonem. – Mają niezłe białe wino.

Oxenford chrząknął, po czym zajął się znowu gazetą. Na świecie nie ma niczego bardziej chamskiego niż chamski lord – pomyślał Harry.

Margaret sprawiała wrażenie bardzo zadowolonej, że go znowu widzi.

– A tak naprawdę? – zapytała konspiracyjnym szeptem.

– Znakomita! – odparł w ten sam sposób Harry i oboje wybuchnęli śmiechem.

Kiedy się śmiała, wyglądała zupełnie inaczej niż z poważną miną; z zaróżowionymi policzkami, rozchylonymi ustami i odrzuconymi do tyłu włosami, a także dzięki głębokiemu, lekko zmysłowemu śmiechowi sprawiała bardzo apetyczne wrażenie. Harry zapragnął wyciągnąć rękę i dotknąć jej. Właśnie miał zamiar to zrobić, kiedy poczuł na sobie spojrzenie siedzącego vis – a – vis niego Clive'a Membury'ego, i z jakiegoś powodu zrezygnował z wprowadzenia zamiaru w czyn.

– Nad środkowym Atlantykiem szaleje sztorm – poinformował ją.

– Czy to znaczy, że będziemy mieli niespokojny lot?

– Tak. Co prawda spróbują go ominąć, ale i tak będzie nami trochę trzęsło.

Rozmowa była nieco utrudniona, gdyż przejściem między fotelami przemykali co chwila stewardzi kursujący z kuchni do jadalni. Harry nie mógł wyjść z podziwu, że zaledwie dwóch ludzi potrafiło przygotować posiłek i obsłużyć aż tyle osób.

Wziął do ręki należący do Margaret egzemplarz Life'a i udawał, że go przegląda, podczas gdy w rzeczywistości czekał niecierpliwie, kiedy rodzina Oxenford pójdzie na kolację. Nie wziął żadnych książek ani gazet, bo raczej nie zaliczał się do pilnych czytelników. Lubił wiedzieć, co napisano w gazecie, ale z rozrywek wyżej cenił sobie radio i kino.

Wreszcie poproszono ich do jadalni. Harry został w kabinie sam na sam z Clive'em Memburym. Pierwszą część podróży sąsiad z naprzeciwka przesiedział w salonie grając w karty, teraz jednak, kiedy salon zamienił się w jadalnię, wrócił na swój fotel. Może pójdzie do wychodka – pomyślał Harry. – Do licha, muszę przestać nazywać to wychodkiem, zanim mnie przychwycą!

Ponownie zaczął się zastanawiać, czy Membury jest policjantem i co taki człowiek jak on robi na pokładzie Clippera. Jeżeli ścigał podejrzanego, to musiało wchodzić w grę poważne przestępstwo, skoro brytyjska policja szarpnęła się na tak drogi bilet. A może był po prostu jednym z tych ludzi, którzy oszczędzają całe życie, by potem odbyć podróż marzeń, na przykład statkiem w górę Nilu albo Orient Expressem przez Europę. Lub miłośnikiem lotnictwa pragnącym zaznać dreszczyku emocji podczas lotu przez ocean. Jeśli tak jest w istocie, to mam nadzieję, że dobrze się bawi. Dziewięćdziesiąt funtów to kupa forsy.

Cierpliwość na pewno nie stanowiła najmocniejszej strony Harry ego, więc po półgodzinie, kiedy Membury nie wykazał najmniejszej ochoty, aby ruszyć się z miejsca, postanowił przejąć inicjatywę w swoje ręce.

– Widział pan już pokład nawigacyjny, panie Membury? – zapytał.

– Nie, ale…

– Podobno to coś wręcz niezwykłego. Niektórzy twierdzą, że jest wielkości całego wnętrza DC -3, a to wcale nie jest mały samolot, może mi pan wierzyć.

– Doprawdy?

Membury przejawiał absolutne minimum zainteresowania wynikające tylko z grzeczności. Na pewno nie był entuzjastą lotnictwa.

– Myślę, że powinniśmy to zobaczyć. – Harry zatrzymał Nicky ego, niosącego wazę z zupą żółwiową. – Czy pasażerowie mogą zwiedzać pokład nawigacyjny?

– Oczywiście, proszę pana! Są tam mile widzianymi gośćmi.

– Czy teraz jest na to odpowiednia chwila?

– Najodpowiedniejsza, panie Vandenpost. Nie lądujemy ani nie startujemy, nie odbywa się zmiana wacht, a pogoda jest ustabilizowana. Nie mógł pan wybrać lepszego momentu.

Harry miał nadzieję, że to właśnie usłyszy. Wstał z fotela.

– Pójdziemy? – zapytał Membury'ego, spoglądając na niego z oczekiwaniem.

Przez chwilę wydawało mu się, że usłyszy odmowę. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś, komu łatwo narzucić swoją wolę. Z drugiej strony, odmowa mogłaby zostać wzięta za grubiaństwo.

– Z przyjemnością – odparł Membury po dość długim wahaniu.

Harry poszedł jako pierwszy ku przodowi samolotu, po czym wspiął się krętymi schodkami na pokład nawigacyjny. Membury podążał za nim.

Harry rozejrzał się dookoła. Ten widok w niczym nie odpowiadał jego wyobrażeniom o tym, jak powinien wyglądać kokpit samolotu. Obszerna, cicha i wygodna kabina przypominała raczej biuro w jakimś nowoczesnym budynku. Nigdzie nie mógł dojrzeć swoich sąsiadów z obiadu, lecz nie było w tym nic dziwnego, gdyż teraz pełnili służbę ich zmiennicy. Przy małym stoliku z tyłu kabiny siedział kapitan. Spostrzegłszy gości uśmiechnął się i powiedział:

– Dobry wieczór, panowie. Chcielibyście się trochę rozejrzeć?

– Oczywiście – odparł Harry. – Ale muszę wrócić po aparat. Można tu robić zdjęcia?

– Naturalnie.

– W takim razie zaraz wracam.

Zbiegł szybko po schodach, zadowolony z siebie, ale nadal spięty. Udało mu się chwilowo pozbyć Membury'ego, lecz miał bardzo niewiele czasu na poszukiwania.

Wrócił do kabiny. Jeden steward był właśnie w kuchni, drugi zaś w jadalni. Powinien zaczekać, aż obaj zajmą się podawaniem do stołów, dzięki czemu miałby pewność, że żaden z nich nie zjawi się niespodziewanie w kabinie, ale nie mógł sobie na to pozwolić. Musiał zaryzykować.