Poczuł się trochę dotknięty. Potrafiła być brutalnie bezpośrednia, kiedy uważała, że wygaduje nonsensy. To jednak nie były nonsensy, tylko jego marzenie. Teraz, kiedy już otworzył przed nią serce, pragnął ją przekonać, że mówi prawdę.

– Nie ma w tym nic głupiego! – obruszył się.

– Przecież nie możesz być przez całe życie złodziejem, bo na starość wylądujesz w więzieniu. Nawet Robin Hood ożenił się wreszcie i ustatkował. Chodzi mi o to, czego naprawdę oczekujesz od życia?

Zwykle odpowiedź na to pytanie stanowiła długa lista marzeń: mieszkanie, samochód, dziewczęta, przyjęcia, eleganckie garnitury, piękne klejnoty. Zdawał sobie jednak sprawę, że jej to nie zadowoli. Irytowało go jej nastawienie, choć zarazem musiał przyznać, iż rzeczywiście jego pragnienia nie były związane wyłącznie z dobrami materialnymi. Bardzo zależało mu na tym, by Margaret uwierzyła w autentyczność jego marzeń; ku swemu zaskoczeniu zaczął jej opowiadać o sprawach, które do tej pory trzymał w najściślejszej tajemnicy.

– Chciałbym mieszkać w dużym wiejskim domu o ścianach obrośniętych bluszczem – zaczął i na tym utknął. Nagle ogarnęło go wielkie wzruszenie. Był zażenowany, lecz z jakiegoś powodu czuł, że musi powiedzieć jej wszystko. – W domu z kortem tenisowym, stajniami i drogą dojazdową obsadzoną rododendronami – ciągnął. Widział ten dom pod przymkniętymi powiekami. Wydawał mu się najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscem na świecie. – Chodziłbym po terenie w wysokich brązowych butach i tweedowym garniturze, rozmawiałbym z ogrodnikami i stajennymi, a oni wszyscy uważaliby mnie za prawdziwego dżentelmena. Zainwestowałbym całą gotówkę w stuprocentowo pewne przedsięwzięcia i nigdy nie wydawałbym więcej niż połowę dochodu. Latem urządzałbym wystawne przyjęcia w ogrodzie, z truskawkami i bitą śmietaną, i miałbym pięć córek równie pięknych jak ich matka.

Margaret wybuchnęła śmiechem.

– Aż pięć? W takim razie musisz ożenić się z silną kobietą! – Jednak natychmiast spoważniała. – To bardzo piękne marzenie – powiedziała. – Mam nadzieję, że ci się spełni.

Nagle poczuł, że jest mu bardzo bliska i że może zapytać ją, o co tylko zechce.

– A ty? Czy ty też masz jakieś marzenia?

– Chciałabym wziąć udział w wojnie – odparła. – Mam zamiar wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej.

Pomysł, żeby kobiety służyły w wojsku, wciąż jeszcze wydawał mu się co najmniej zabawny, ale teraz nie było to już nic nadzwyczajnego.

– Co byś tam robiła?

– Prowadziłabym samochód. Potrzebują kobiet jako łączników i kierowców ambulansów.

– To niebezpieczne zajęcie.

– Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu chcę wziąć udział w walce. To nasza ostatnia szansa na powstrzymanie faszyzmu.

Powiedziawszy to zacisnęła stanowczo usta, a w jej oczach pojawił się groźny błysk. Harry doszedł do wniosku, że jego rozmówczyni jest bardzo odważną osóbką.

– Wydajesz się bardzo zdecydowana – zauważył.

– Miałam… przyjaciela, którego faszyści zabili w Hiszpanii. Chcę dokończyć to, co on zaczął.

Nagle posmutniała.

– Kochałaś go? – zapytał, tknięty nagłym impulsem.

Skinęła głową.

Widział, że jest bliska łez. Dotknął współczująco jej ramienia.

– Nadal go kochasz?

– Zawsze będę go trochę kochała. – Umilkła, po czym dodała szeptem: – Na imię miał Ian…

Harry'emu wydawało się, że w gardle utknął mu kłąb suchych wiórów. Nagle zapragnął objąć ją mocno i pewnie by to uczynił, gdyby nie jej ojciec o nabiegłej krwią twarzy siedzący po przeciwnej stronie kabiny i pogrążony w lekturze Timesa. Musiał poprzestać na ukradkowym, szybkim uściśnięciu jej ręki. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, jakby zrozumiała, co chciał przez to wyrazić.

– Podano kolację, panie Vandenpost – oznajmił steward.

Harry zdziwił się, że to już szósta. Było mu przykro, że przerwano im rozmowę.

– Mamy jeszcze mnóstwo czasu – powiedziała, czytając w jego myślach. – Spędzimy razem najbliższe dwadzieścia cztery godziny.

– Słusznie. – Uśmiechnął się i ponownie dotknął jej ręki. – Do zobaczenia.

Z trudem przypomniał sobie, że postanowił zaprzyjaźnić się z nią wyłącznie po to, by móc łatwiej nią manipulować. Skończyło się na tym, że wyznał jej najgłębiej skrywane sekrety. Łatwość, z jaką unicestwiała jego plany, budziła przerażenie, najgorsze zaś w tym wszystkim było to, że właściwie nie miał nic przeciwko temu.

Wszedłszy do sąsiedniej kabiny zdziwił się widząc, że mały salon przerobiono na jadalnię. Przy trzech stolikach mogło w sumie usiąść dwanaście osób. Wszystko przypominało elegancką restaurację: lniane obrusy i serwetki, zastawa z chińskiej porcelany, białej z błękitnym symbolem linii Pan American. Ściany były oklejone tapetą z ogromną mapą świata i tym samym skrzydlatym emblematem.

Steward wskazał mu miejsce naprzeciwko niezbyt wysokiego, krępego mężczyzny w bladoszarym garniturze, którego jakość wzbudziła w Harrym coś w rodzaju zazdrości. W krawacie mężczyzny tkwiła szpilka z dużą naturalną perłą. Harry przedstawił się, na co tamten wyciągnął rękę i powiedział:

– Tom Luther.

Harry nie omieszkał zauważyć, że spinki w mankietach Luthera stanowiły komplet ze szpilką. Oto przykład człowieka, który przywiązuje wagę do elegancji.

Harry usiadł i rozłożył serwetkę. Luther mówił z wyraźnym amerykańskim akcentem, w którym jednak można było wychwycić lekką europejską intonację.

– Skąd jesteś, Tom? – zapytał na próbę.

– Z Providence, Rhode Island. A ty?

– Z Filadelfii – odparł. Wiele dałby za to, by wiedzieć, gdzie leży ta cholerna Filadelfia. – Ale mieszkałem tu i tam. Mój ojciec zajmował się ubezpieczeniami.

Luther skinął uprzejmie głową, nie przejawiając większego zainteresowania. Harry'emu całkowicie to odpowiadało. Wolał, by nie wypytywano go dokładniej o pochodzenie; był to teren, na którym łatwo mógł się poślizgnąć.

Zjawili się dwaj członkowie załogi, którzy mieli towarzyszyć im przy posiłku. Eddie Deakin, inżynier pokładowy, był barczystym, jasnowłosym mężczyzną o przyjemnej twarzy, sprawiającym wrażenie, jakby marzył wyłącznie o tym, by rozwiązać krawat i zdjąć marynarkę. Jack Ashford, nawigator, był brunetem o twarzy pokrytej cieniem zarostu. Wyglądał na opanowanego, dokładnego człowieka i zachowywał się tak, jakby urodził się w mundurze.

Niemal zaraz po tym, jak dwaj nowo przybyli usiedli przy stoliku, Harry wyczuł wyraźną wrogość między Deakinem i Lutherem. Interesująca sprawa.

Kolacja zaczęła się od koktajlu z krewetek. Obaj członkowie załogi pili colę; Harry zamówił kieliszek białego wina, Luther zaś martini.

Harry wciąż myślał o Margaret Oxenford i jej chłopaku zabitym w Hiszpanii. Spoglądał w okno zastanawiając się, czy nadal darzyła Iana uczuciem. Rok to było mnóstwo czasu, szczególnie w jej wieku.

Jack Ashford opacznie zinterpretował jego spojrzenie.

– Jak na razie pogoda nam sprzyja – powiedział.

Harry dopiero teraz zauważył, że niebo jest czyste, a promienie słońca padają na skrzydła.

– Jak to zazwyczaj wygląda? – zapytał.

– Czasem pada przez całą drogę z Irlandii do Nowej Fundlandii.

Zdarzają się też grad, lód, śnieg i burze.

– Czy lód nie stanowi zagrożenia dla samolotu? – zapytał Harry, przypomniawszy sobie wiadomości zaczerpnięte z lektur.

– Staramy się tak zaplanować trasę, by uniknąć najniższych temperatur. Ale na wszelki wypadek przed startem zakładamy kaptury.

– Kaptury?

– Gumowe powłoki naciągane na skrzydła i ogon, tam gdzie najszybciej pojawia się oblodzenie.

– A jaka jest prognoza pogody?

Jack zawahał się lekko.

– Nad środkowym Atlantykiem szaleje sztorm.

– Silny?

– W centrum – nawet bardzo, ale my tylko o niego zahaczymy.

Nie wydawał się o tym przekonany.

– Jak to jest, kiedy przelatuje się przez sztorm? – zapytał Tom Luther. Uśmiechał się, ale Harry wyraźnie dostrzegł strach w jego bladoniebieskich oczach.

– Trochę trzęsie – odparł Jack.

Wyraźnie wolał nie wdawać się w szczegóły, lecz jego wypowiedź uzupełnił inżynier pokładowy.

– To trochę przypomina ujeżdżanie dzikiego konia – powiedział, patrząc prosto w oczy Lutherowi.

Pasażer pobladł, a Jack obrzucił Eddiego gniewnym spojrzeniem.

Następne danie stanowiła zupa żółwiowa. Podawali ją obaj stewardzi, Nicky i Davy. Nicky był pulchny, Davy niski, obaj zaś wyglądali na homoseksualistów. Harry'emu podobała się ich dyskretna sprawność.

Inżynier pokładowy wydawał się czymś bardzo zaabsorbowany. Harry przyglądał mu się ukradkiem; ze swoją szczerą, otwartą twarzą nie wyglądał na skrytego człowieka. Harry postanowił go trochę rozruszać.

– Kto pilnuje interesu, kiedy ty jesz kolację, Eddie?

– Mój zastępca, Mickey Finn – odparł Deakin grzecznie, choć bez uśmiechu. – Załoga składa się z dziewięciu osób, nie licząc stewardów. Wszyscy, z wyjątkiem kapitana, mamy czterogodzinne wachty. Jack i ja pracowaliśmy od startu, czyli od drugiej, więc o szóstej ustąpiliśmy miejsca zmiennikom.

– A co z kapitanem? – zapytał zaniepokojony Luther. – Łyka pastylki, żeby nie zasnąć?

– Od czasu do czasu może uciąć sobie drzemkę, a na pewno prześpi się trochę dłużej, kiedy miniemy punkt bez powrotu.

– Więc kapitan będzie spał w najlepsze, kiedy nam zostanie jeszcze do pokonania prawie połowa drogi? – zapytał trochę zbyt głośno Tom Luther.

– Jasne – odparł Eddie z szerokim uśmiechem.

Luther był przerażony, więc Harry postanowił skierować rozmowę na spokojniejsze wody.

– Co to jest „punkt bez powrotu”?

– Cały czas dokładnie kontrolujemy poziom paliwa w zbiornikach. Kiedy zostanie go mniej, niż potrzeba na powrót do Foynes, będzie to oznaczało, że minęliśmy punkt bez powrotu – wyjaśnił Deakin. Harry nie miał najmniejszych wątpliwości, że inżynier przekazywał informacje w taki obcesowy sposób wyłącznie po to, by jeszcze bardziej nastraszyć Toma Luthera.

– Na razie mamy jeszcze wystarczający zapas, żeby dolecieć do celu albo zawrócić – wtrącił nawigator uspokajającym tonem.