Kiedy dotrę do Ameryki, będę już bogaty – pomyślał.

Przebywanie w bliskim sąsiedztwie słynnego Kompletu Delhijskiego było tak kuszące, że aż zmysłowo pociągające. Gdzieś na pokładzie tego samolotu, nie dalej niż kilka metrów od niego, leżały klejnoty warte prawdziwą fortunę. Świerzbiły go palce, by ich dotknąć.

Za zestaw wartości miliona dolarów mógł dostać od pasera co najmniej sto tysięcy. Kupię sobie samochód i ładne mieszkanko albo może nawet wiejski domek z kortem tenisowym. Albo wsadzę wszystko do banku i będę żył z procentów. Stanę się gogusiem z własnymi pieniędzmi! – marzył.

Ale najpierw musiał zdobyć te klejnoty.

Lady Oxenford nie miała ich na sobie, co oznaczało, że musiały znajdować się w jednym z dwóch miejsc: w bagażu osobistym tutaj, w kabinie, albo w jednej z waliz lub kufrów umieszczonych w lukach bagażowych. Na jej miejscu starałbym się mieć go w zasięgu ręki – pomyślał Harry. – Bałbym się stracić go z oczu. – Nie był jednak w stanie stwierdzić, czy lady Oxenford myślała tak samo.

Zacznie od sprawdzenia bagażu osobistego. Spod jej fotela wystawał skraj kosztownej skórzanej walizeczki z metalowymi okuciami. Tylko jak dostać się do środka? Może w nocy, kiedy wszyscy pójdą spać, nadarzy się jakaś okazja.

Na pewno uda mu się coś wymyślić. Oczywiście wiązało się z tym znaczne ryzyko; zabawa w złodzieja nie należała do najbezpieczniejszych. Jednak do tej pory zawsze udawało mu się wynieść cało skórę, nawet wtedy, kiedy sytuacja wydawała się zupełnie beznadziejna. Nie dalej niż poprzedniego wieczoru przychwycono go niemal na gorącym uczynku, z kradzionymi spinkami w kieszeni. Spędził noc w więzieniu, a teraz jakby nigdy nic leciał do Nowego Jorku Clipperem Pan American. Szczęście? To za mało powiedziane!

Słyszał kiedyś dowcip o człowieku, który wyskoczył z dziesiątego piętra, a kiedy przelatywał obok piątego, usłyszano, jak powiedział: „Na razie wszystko w porządku.” To jednak nie był dowcip o nim.

Steward przyniósł kartę dań oraz zaproponował drinka. Harry'emu wcale nie chciało się pić, lecz mimo to zamówił kieliszek szampana, gdyż wydawało mu się, że właśnie tego się od niego oczekuje:

To dopiero życie, chłoptasiu! – westchnął w duchu. Uniesienie spowodowane faktem przebywania na pokładzie najbardziej luksusowego samolotu na świecie walczyło w nim o lepsze z niepokojem przed lotem przez Atlantyk, ale kiedy pojawił się szampan, uniesienie zwyciężyło.

Zdziwiło go niezmiernie, że menu jest po angielsku. Czyżby Amerykanie nie wiedzieli o tym, że wszystkie eleganckie karty dań powinny być po francusku? A może byli zbyt rozsądni, żeby bawić się w drukowanie menu w obcych językach? Zanosiło się na to, iż spodoba mu się w tej Ameryce.

Steward poinformował pasażerów, że kolacja będzie podawana w trzech turach, jako że w jadalni mieści się jednorazowo tylko czternaście osób.

– Życzy pan sobie jeść o szóstej, siódmej trzydzieści czy o dziewiątej, panie Vandenpost?

Harry natychmiast zorientował się, że oto stanął przed ogromną szansą. Jeśli rodzina Oxenford pójdzie na kolację wcześniej lub później od niego, być może uda mu się zostać samemu w kabinie. Ale którą turę wybiorą? W myślach sklął stewarda za to, że zaczął akurat od niego. Brytyjski kelner odruchowo zapytałby najpierw bardziej utytułowanych gości, ten demokratyczny Amerykanin natomiast kierował się zapewne tylko numerami miejsc. Będzie musiał zgadywać i lepiej, żeby się nie pomylił.

– Niech się zastanowię… – mruknął, by zyskać na czasie. Z jego dotychczasowych doświadczeń wynikało, że zamożni ludzie spożywali posiłki później niż ubodzy. Jeżeli robotnik jadł śniadanie o siódmej, obiad w południe i kolację o piątej, to w domu, dajmy na to, lorda śniadanie podawano o dziewiątej, obiad o drugiej, a kolację około ósmej trzydzieści. Należało przypuszczać, iż rodzina Oxenford hołduje podobnym zwyczajom, więc Harry wybrał pierwszą turę.

– Jestem trochę głodny, więc zjem o szóstej – powiedział.

Steward zwrócił się do lorda Oxenford, a Harry wstrzymał oddech.

– Myślę, że o dziewiątej – powiedział ojciec Margaret.

Harry z trudem ukrył uśmiech zadowolenia.

– To za późno dla Percy'ego – odezwała się lady Oxenford. – Wolałabym trochę wcześniej.

W porządku, byle nie za wcześnie! – pomyślał z niepokojem Harry.

– W takim razie wpół do ósmej – rozstrzygnął sprawę lord Oxenford.

Harry nie posiadał się z zadowolenia. Uczynił znaczny krok w kierunku Kompletu Delhijskiego.

Steward czekał już tylko na odpowiedź wyglądającego na policjanta mężczyzny w czerwonej kamizelce, który przedstawił się współpasażerom jako Clive Membury. Powiedz „siódma trzydzieści” i zostaw mnie samego w kabinie – błagał go w myślach Harry. Jednak ku jego rozczarowaniu Membury nie był głodny i wybrał godzinę dziewiątą.

Co za pech – jęknął Harry w duchu. Membury zostanie w kabinie kiedy rodzina Oxenford pójdzie na kolację. Może wyjdzie choć na chwilę? Zachowywał się dość niespokojnie, często wstawał i poprawiał się w fotelu. Jednak jeśli nie wyjdzie z własnej woli, Harry będzie musiał znaleźć jakiś sposób, żeby się go pozbyć. Byłoby to bardzo proste, gdyby nie to, że znajdowali się na pokładzie samolotu. W normalnych warunkach wystarczyłoby powiedzieć, że ktoś prosi go do drugiego pokoju, że jest do niego telefon albo że po ulicy przechadza się naga kobieta. Tutaj jednak sprawa przedstawiała się znacznie poważniej.

– Panie Vandenpost, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, przy posiłku będą panu towarzyszyć nawigator i inżynier pokładowy – powiedział steward.

– Bardzo proszę – odparł Harry. Z przyjemnością porozmawia z kimś z załogi.

Lord Oxenford zamówił kolejną whisky. Ten to dopiero ma spust, jak by powiedzieli Irlandczycy. Jego żona była blada i milcząca. Trzymała w dłoniach książkę, lecz ani razu nie przewróciła kartki. Sprawiała wrażenie bardzo przygnębionej.

Percy poszedł na przód maszyny, by porozmawiać z członkami załogi, Margaret zaś usiadła po drugiej stronie przejścia, obok Harry ego. Wyczuł zapach jej perfum i rozpoznał „Toscę”. Zdjęła płaszcz, dzięki czemu przekonał się, że odziedziczyła figurę po matce: była dość wysoka, o szerokich ramionach, obfitych piersiach i długich nogach. Strój, jaki miała na sobie, choć na pewno kosztowny, nie dodawał jej wdzięku. Harry wyobraził ją sobie w długiej wieczorowej sukni z głębokim dekoltem, z zebranymi do góry rudymi włosami i odsłoniętą długą szyją, na której tle znakomicie prezentowałyby się klipsy w kształcie wydłużonych kropli, najlepiej autorstwa Louisa Cartiera z jego okresu indyjskiego… Wyglądałaby olśniewająco. Jednak nie ulegało wątpliwości, że ona sama nie widziała się w takiej roli. Krępowało ją to, że jest zamożną arystokratką, w związku z czym ubierała się jak żona pastora.

Była wspaniałą dziewczyną i Harry czuł się trochę onieśmielony jej towarzystwem, ale udało mu się wyczuć jej słabą stronę, co dodało mu nieco otuchy. Mniejsza z tym, chłopcze – pomyślał. – Pamiętaj tylko, że stanowi dla ciebie zagrożenie i dlatego musisz obchodzić się z nią jak z jajkiem.

Zapytał ją, czy latała już samolotem.

– Tylko do Paryża, z matką.

„Tylko do Paryża, z matką”… Jego matka nigdy w życiu nie zobaczy Paryża ani nie wsiądzie do samolotu.

– Jakie to uczucie, kiedy jest się tak bogatym i uprzywilejowanym?

– Nie znosiłam tych podróży – odparła. – Musiałam pić herbatę z różnymi nudnymi Anglikami, mimo że miałam ochotę pójść do jakiejś zadymionej restauracji i posłuchać murzyńskiego jazzu.

– Moja mama zabierała mnie do Margate – powiedział Harry. – Taplałem się w morzu, a potem jedliśmy lody i smażoną rybę.

Jeszcze zanim skończył zdanie, uświadomił sobie z przerażeniem, że mówiąc prawdę popełnia karygodny błąd. Powinien mamrotać coś nieokreślonego o prywatnej szkole z internatem i domu na wsi, jak czynił zawsze, kiedy musiał opowiadać dziewczętom z wyższych sfer o swoim dzieciństwie. Ale przecież Margaret znała jego tajemnicę, a poza tym szum silników Clippera sprawiał, że nikt inny nie mógł ich usłyszeć. Mimo to, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że mówi prawdę, poczuł się tak, jakby właśnie wyskoczył z samolotu i leciał w pustkę, czekając aż otworzy się spadochron.

– My nigdy nie chodziliśmy nad morze – stwierdziła z zazdrością Margaret. – Kąpali się tylko prości ludzie. Elizabeth i ja ogromnie zazdrościłyśmy ubogim dzieciom tego, że mogą robić wszystko, na co mają ochotę.

Harry'ego rozbawiło jej wyznanie. Stanowiło kolejny dowód na to, że miał w życiu szczęście: dzieci możnych tego świata, wożone w wielkich czarnych samochodach, ubierane w najlepsze stroje i jedzące codziennie do syta, zazdrościły mu jego bosonogiej wolności i smażonej ryby.

– Najlepiej zapamiętałam zapachy – ciągnęła Margaret. – Zapach przed drzwiami ciastkarni w porze lunchu, zapach naoliwionych maszyn otaczający karuzelę, zapach piwa i tytoniowego dymu uciekający zimą przez uchylone drzwi pubu… Miałam wrażenie, że ludzie bardzo przyjemnie spędzają tam czas, a ja nawet nigdy nie byłam w pubie.

– Niewiele straciłaś – odparł Harry, który nie lubił pubów. – W Ritzu dają dużo lepsze jedzenie.

– Wygląda na to, że każde z nas woli sposób życia drugiego – zauważyła.

– Ja spróbowałem obu – przypomniał jej Harry. – Wiem, który jest lepszy.

Zamyśliła się na chwilę, po czym zapytała:

– Co masz zamiar zrobić ze swoim życiem?

Nie spodziewał się takiego pytania.

– Zamierzam dobrze się bawić.

– A naprawdę?

– Co to znaczy: „naprawdę”?

– Każdy chce się dobrze bawić. Chodzi mi o to, co będziesz robił?

– To, co robię teraz. – Tknięty nagłym impulsem postanowił powiedzieć jej coś, o czym nie rozmawiał jeszcze z nikim w życiu. – Czytałaś „Włamywacza amatora” Hornunga?

Potrząsnęła głową.

– Głównym bohaterem jest złodziej – dżentelmen nazwiskiem Raffles, który pali tureckie papierosy, nosi eleganckie ubrania, jest zapraszany do domów różnych ludzi i kradnie im biżuterię. Chcę być taki jak on.

– Och, nie bądź głupi! – prychnęła.